Start
Erich Fromm - Kryzys psychoanalizy+, Psychologia [autor eksperymentu więziennego], F, Fromm
Erich Fromm o sztuce milosci, filozofia, FILOZOFIA, Dzieła innych filozofów
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, Komunizm - Socjalizm, Ernst Bloch
Erich FROMM Zapomniany język, Antropologia, antropologia kulturowa
Erich Fromm - Pedagogika radykalnego humanizmu+, Psychologia [autor eksperymentu więziennego], F, Fromm
Erich Fromm(1900-1980) - O Sztuce Miłości(1), Filozofia, Żródła do filozofi
Erich Segal - Ostatni akord, ►Dla moli książkowych, romanse
Erich.Fromm.-.O.Sztuce.Milosci, III rok, etyka
Erich Kohler - Powieści Chretien de Troyes, Teksty
Erich Maria Remarque Noc W Lizbonie, po polsku
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl

  • Erich von Däniken - Podróż do Kiribati, qazar, UFO i pozaziemskie cywilizacje

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Podróż do Kiribati
    Erich von Daniken
    List do moich Czytelników
    Nie da się tak zdmuchnąć kurzu,
    żeby ludzie nie zaczęli kasłać.
    Filip, książę Edynburga,
    małżonek królowej Elżbiety II
    Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku!
    Pewien mądry człowiek, zajmujący się naszymi czytelniczymi gustami, bodajże profesor Alphons Silbermann,
    stwierdził, że jedno „pokolenie czytelnicze" trwa cztery lata. Proszę policzyć, chyba się zgadza. Pierwsze pokolenie
    czytelnicze - od drugiego do czwartego roku życia
    - interesuje się kartonowymi książeczkami z obrazkami. Potem przychodzą te straszne podręczniki szkolne oraz
    bajki - dziś komiksy!
    - a dla dziewczyn i chłopaków o rozbudzonych zainteresowaniach powieści młodzieżowe, awanturnicze,
    podróżnicze i opisy świata zwierząt; tak jest do dziesiątego roku życia. Dojrzalsi oddają się już wówczas lekturze
    powieści dla dorosłych i pierwszych interesujących książek popularnonaukowych. Z nadejściem osiemnastego
    roku życia pojawiają się upodobania tematyczne, niekiedy pozostające na całe życie albo
    - pod wpływem pracy zawodowej, życia prywatnego, hobby czy nadzwyczajnych zdarzeń - zmieniające rytm
    pokoleń czytelniczych.
    Jeśli wezmę pod uwagę ten rytm, to od 1968 roku, gdy ukazała się moja pierwsza książka, wyrosło już trzy i
    pół pokolenia czytelniczego. Ktoś, kto w 1968 roku miał szesnaście lat, dziś ma lat trzydzieści! Być może, Drogi
    Czytelniku, poznaliśmy się już wtedy, może jesteś jednym ze stałych czytelników, którzy czekają na moje kolejne
    książki, ukazujące się co dwa lata.
    Na pewno jednak wielu młodych ludzi zauważy, że w każdej nowej książce podbudowuję swoje ,,stare" tezy
    najświeższymi zdobyczami nauki. Taki już los każdej hipotezy - nawet najbardziej naukowej - trzeba ją stale
    aktualizować! I tu, muszę przyznać, za każdym razem staję przed dylematem: moi stali Czytelnicy znają
    podstawy tych teorii, jakie jednak „narzędzie' mam dać moim nowym Czytelnikom, żeby, zawieszeni między
    niebem a ziemią, poczuli „twardy grunt pod nogami'? Z jednej bowiem strony nie chciałbym nużyć swoich
    dawnych czytelników, a z drugiej wpuszczać nowych w maliny bez kompasu.
    Nie pozostaje mi nic innego, jak w telegraficznym skrócie przedstawić to, co twierdzę od czternastu lat:
    - w prehistorycznych czasach Ziemię odwiedziły nieznane istoty z Kosmosu. W literaturze na ten temat
    określa sieje mianem „istot pozaziemskich" albo „kosmitów";
    - istoty pozaziemskie stworzyły ludzką inteligencję przez zmianę materiału genetycznego prymitywnych
    jeszcze wtedy mieszkańców Ziemi. Moim zdaniem, ludzka inteligencja nie powstała za sprawą przypadku, nie
    jest to główna wygrana na loterii, stwarzającej miliardy możliwości, ale celowa ingerencja nieznanych
    istot z Wszechświata;
    - wizyty nieznanych istot spowodowały powstanie na Ziemi najstarszych religii, doprowadziły do narodzin
    mitów i legend, których sedno przekazuje realność ówczesnych zdarzeń.
    Gdyby te hipotezy, zaledwie nakreślone, nie były tak kontrowersyjne, nie wywołałyby ogólnoświatowej
    dyskusji na ten temat. W istocie bowiem podpiłowuję filary, na których wspiera się cała budowla
    tradycyjnego myślenia. Dysponując danymi zdobytymi przez dwadzieścia lat, jestem takim traperem, wędrującym
    między najróżniejszymi dziedzinami wiedzy: archeologią, etnografią, badaniami nad pochodzeniem gatunków,
    lotami kosmicznymi..., a jak trzeba, także teologią. Oczywiście w trakcie tych wędrówek wielu osobom
    nadepnąłem na odciski. To nieuniknione. Oczywiste jest też, że - w szczególnych przypadkach - zdarzało mi
    się pobłądzić. Przyznaję się do pomyłek.
    Ale - co utwierdza mnie w dążeniach - w moich hipotezach coś jednak jest, bo stałem się przedmiotem
    ataku autorów książek, publikowanych we wszystkich najważniejszych językach świata. A ponieważ odniosłem
    światowy sukces, atakuje mnie, nierzadko poniżej pasa, cała falanga autorów, którzy wyrabiają sobie w ten
    sposób nazwisko. No cóż, tonący brzytwy się chwyta. Jestem wyrozumiały. Z drugiej wszakże strony
    publikuje się prace, które z całą powagą, a nawet przychylnością, akceptują moje tezy. Wśród ich autorów są
    uznani naukowcy.
    Temat ten, jak żaden inny w tym stuleciu, wywołał światowe echo. A przyczyniły się do tego nie tylko moje
    filmy „Wspomnienia z przyszłości" i „Posłanie bogów". Inspirowane moimi przemyśleniami były też zapewne
    amerykańskie obrazy „Wojna gwiazd" oraz ,,Imperium kontratakuje". Moi stali Czytelnicy widzą na ekranie
    sytuacje dobrze im znane.
    Śpiewająca po angielsku grupa Exiled w swojej najnowszej piosence idzie na całość. Oto tłumaczenie:
    ,,Było to przed tysiącami lat. Potężna armada statków kosmicznych pokonywała gwiezdne morze, poszukując
    planety, na której mogłoby przetrwać i rozwijać się ich życie. Odkryto i zasiedlono planetę Ziemia. Dopiero teraz
    zaczynamy odczytywać przekazy opowiadające o tym fantastycznym zdarzeniu [...]. Od tej chwili zrozumiemy
    więcej z rzeczy dziejących się w niebie i na Ziemi [...]". W przypadku powyższego tekstu jestem „bez winy", ale
    cieszę się, że moje tezy stały się tak popularne, że przejęła je muzyka rozrywkowa. Napawa mnie otuchą, że
    właśnie młode pokolenie rozumuje tak trzeźwo, gdy chodzi o idee brzemienne dla przyszłości.
    Drodzy Czytelnicy, posłuchajmy proroka Ezechiela, żyjącego w VI w. przed Chrystusem:
    „Synu człowieczy! Mieszkasz pośród domu przekory, który ma oczy, aby widzieć, a jednak nie widzi, ma uszy,
    aby słyszeć a jednak nie słyszy, gdyż to dom przekory”.
    Ze swej stronny mogę obiecać, że nadal będę robił dużo szumu, zdmuchując kurz ze starych problemów,
    nawet jeśli wielu doprowadzi to do ataków kaszlu!
    Zapraszam więc swoich starych i nowych Czytelników, aby towarzyszyli mi w kilku podróżach. Dowiedzą
    się Państwo nowych rzeczy i przeczytają o przeciwnościach, na jakie trafia „niedzielny badacz" w trakcie
    peregrynacji po świecie.
    Z serdecznościami
    Erich von Daniken
    I. Podróż na Kiribati
    Zaskoczenie i zdziwienie są początkiem
    zrozumienia.
    Ortega y Gasset
    Pastor wabi mnie do odległego celu - Gdzie jest Kiribati? - Wieczór, który przeżyliśmy jak szejkowie - Strajk na wyspach pokoju — Teorie na
    temat początków Kiribati - Teeta, nasz czarny anioł - Odkrywamy wspaniałą bibliotekę w Bairiki - O Nareau i innych istotach pozaziemskich -
    Lecimy na Abaiang - Magiczny krąg - Przed grobem olbrzyma na Arorae — Kamienie nawigacyjne na Arorae - Bogowie stworzenia wyłaniają
    się z mroków ciemności - Jak uwiecznili się olbrzymi - Pożegnanie z nowymi przyjaciółmi i pradawnymi zagadkami
    Nigdy nie wybrałbym się na Kiribati, gdyby nie list z Kapsztadu w Republice Południowej Afryki:
    „Dear Mr von Daniken,
    jest Pan zapewne człowiekiem zajętym, więc od razu przejdę do rzeczy.
    Zdecydowałem się napisać do Pana, bo istnieją przekonujące dowody na istnienie bogów, przybyłych z
    nieba. Gdy prowadziłem działalność misyjną w regionie Pacyfiku, pokazano mi groby dwóch olbrzymów,
    którzy wedle miejscowych przekazów przybyli z nieba.
    Groby są w dobrym stanie. Mają po około pięć metrów długości. Na skałach widać też skamieniałe odciski
    stóp, a jest ich tak wiele, że bez trudu można je znaleźć i sfotografować. Jest tam też »kamienny kompas«, a
    nawet miejsce, gdzie -jak chce legenda - wylądowali bogowie. To nader interesujące miejsce. Jest to krąg, w
    którym nic nie rośnie. Jeśli informacje te Pana zainteresują, będę się czuł zaszczycony, mogąc służyć
    dalszymi szczegółami. Jeśli zaś okaże się, że wie Pan o tym z innego źródła, zrozumiem, jeśli Pan nie
    odpisze. Z najlepszymi życzeniami i podziękowaniami za miłe godziny spędzone na lekturze
    Pański pastor C. Scarborough".
    List ten dostałem do rąk z końcem maja 1978 roku. Pastor, który interesuje się moimi ideami?
    Odpisałem od razu, dziękując za list i prosząc o wspomniane informacje. Zadałem też od razu pytanie, czy
    istnieje jakaś literatura na ten temat albo fotografie tajemniczych miejsc, proponując oczywiście, że pokryję
    wszelkie koszty. Po miesiącu wielebny Scarborough odpisał:
    ,,Dear Mr von Daniken,
    dziękuję za Pański list. Chciałbym Panu wyjaśnić, że nie oczekuję rekompensaty za moje wydatki. Będę
    szczęśliwy, mogąc pomóc Panu w poszukiwaniach.
    W kwestii dostępnej literatury muszę Panu powiedzieć, że literatura o Kiribati w zasadzie nie istnieje, a na
    temat dziwnych miejsc, o których wspomniałem, nie ma świadectw pisanych. Szkoda. Mogę sobie wyobrazić,
    że dostaje Pan różne wskazówki od fantastów z całego świata. Sądzę więc, że powinienem napisać Panu coś o
    sobie. Obecnie jestem pastorem kongregacji Sea Point w Republice Południowej Afryki.
    Przedtem wraz z żoną i dwojgiem dzieci mieszkałem na Kiribati, gdzie prowadziłem działalność misyjną jako
    przedstawiciel London Missionary Society. Mieszkaliśmy na wyspach trzy i pół roku i nauczyliśmy się w tym
    czasie biegle miejscowego języka. Byliśmy na wszystkich szesnastu wyspach archipelagu, spędzając często na
    każdej z nich po wiele tygodni, a nawet miesięcy. Jako że znaliśmy język, powierzano nam w sekrecie nieznaną,
    często niewytłumaczalną historię wyspiarzy.
    Pierwsze, co mnie zdumiało, to fakt, że wyspiarze na określenie
    człowiek
    mają dwa słowa. Sami określali się
    mianem
    aomata,
    co znaczy
    ludzie.
    Ale każdy człowiek o innej barwie skóry, a szczególnie dużego wzrostu, jest
    nazywany
    te i-matang,
    co znaczy dosłownie
    człowiek z krainy bogów.
    Gdy poznaliśmy wyspiarzy bliżej,
    zorientowaliśmy się, że takie rozróżnienie miejscowych i obcych stosuje się na wszystkich wyspach archipelagu.
    W razie, gdyby zechciał się Pan zająć tymi sprawami, muszę Pana przestrzec, że wyspiarze bywają czasem
    bardzo nieufni wobec obcych, jeśli nie postępuje się z nimi w odpowiedni sposób. Są bardzo religijni,
    wychowywali ich kapłani protestanccy i katoliccy, z których wielu to tubylcy. Obcy, który nie potrafi się z nimi
    porozumieć, nie słucha ich rad, niech tam nie przyjeżdża.
    Wśród wyspiarzy proszę nie pokazywać się za często w towarzystwie Europejczyków czy przedstawicieli władz.
    Pomoc władz będzie jednak Panu potrzebna, bo trzeba uzyskać zezwolenie na podróżowanie po wyspach.
    Jestem pewien, że dzięki doświadczeniu jest Pan mistrzem dyplomacji".
    List zawierał też wskazówki, jak odnaleźć groby olbrzymów, oraz opis kamieni nawigacyjnych w
    południowej części ,,pewnej" wyspy. Pastor widział linie, wyryte na kamieniach, kierujące się ku odległym
    celom. Istotna jest też uwaga, że kamienie zostały tu skądś przetransportowane, bo takiego gatunku skały nie
    ma na wyspach. Sprawę „lądowiska bogów" mój korespondent skomentował w sposób następujący:
    „Proponuję Panu dwie możliwości, bo zapomniałem, na której z wysp znajduje się ów krąg. Albo jest to
    Tarawa Północna, albo Abaiang. Obie wyspy leżą tak blisko siebie, że z każdej widać drugą gołym okiem.
    Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, była to Abaiang. Tamtejszy
    tabunia
    - szaman, czarownik - strzeże
    tajemniczego miejsca. Wyspiarze je znają, powiedzą też Panu, z której strony może się Pan zbliżyć do kręgu.
    W tajemnicy przed duchownymi udają się tam składać ofiary dawnym »bogom«.
    Dlatego też będzie Panu potrzebna pomoc
    tabunii,
    który pójdzie z Panem, tak jak ze mną, przez busz aż do
    kręgu. Tam nic nie rośnie. Ani krzak, ani drzewo, nic żywego nie widać w kręgu. Czarownik powie Panu, że
    każde stworzenie umiera, jeśli tamtędy przejdzie. Dlaczego? Promieniowanie radioaktywne? Na miejscu
    zobaczy Pan inną ciekawą rzecz: pnie drzew rosnących ku kręgowi robią elegancki łuk, odchylając się w
    przeciwną stronę. Nic nie rośnie wewnątrz kręgu.
    Przybyły tam w 1965 roku
    resident commisioner
    sądził, że miejsce to jest radioaktywne. Ale jak do tego doszło?
    Pamiętam wszakże pewną tubylczą legendę, wedle której miejsce to było podobno lądowiskiem bogów".
    Daleki, nieznany wielebny ojciec trafił mnie w czułe miejsce. Zacząłem sposobić się do wyprawy. Gdzie jest
    Kiribati?
    Gdzie jest Kiribati
    Na półkach mojej biblioteki stoją cztery wielkie atlasy. Nie wymieniają Kiribati. Słynne encyklopedie -
    Brockhaus, Larousse, Encyclopaedia Britannica - zawierają informacje na temat 1200 gatunków pcheł, ale nie
    wymieniają Kiribati. Mądre książki z lat siedemdziesiątych również nie zawierają nazwy tego archipelagu,
    zagubionego na Oceanie Spokojnym. Ale wyspy te istnieją, są bardzo interesujące, choć rzeczywiście wyglądają
    jak pchełki rzucone na nieskończony przestwór oceanu.
    Ale ponieważ był tam mój pobożny informator, mieszkający teraz na drugim końcu świata, to muszą się
    znaleźć. Wypytywałem kogo się dało: „Słyszał pan o Kiribati?" Ale za każdym razem zamiast odpowiedzi
    obrzucano mnie bezradnym spojrzeniem: Kiribati? W końcu napisałem do Kapsztadu i zapytałem pastora;
    „Gdzie jest Kiribati? Jak można się tam dostać, czy latają tam
    samoloty?
    Czy można tam znaleźć jakieś przyzwoite lokum, czy jest hotel, kwatery prywatne?
    Jaka waluta obowiązuje na Kiribati?
    Jakie prezenty wziąć dla kapłanów, czarowników, jakie dla tubylców?
    Czy w trakcie pobytu muszę się liczyć z jakimiś niebezpieczeństwami w rodzaju jadowitych węży, skorpionów
    albo pająków?
    Czy ma Pan tam przyjaciół, znajomych? Czy może mi Pan podać adresy, gdzie mógłbym pójść i powołać się
    na Pana?"
    Wielebny Scarborough odpisał szybko i rzeczowo. Mgła nad Kiribati zaczęła się rozwiewać.
    Dowiedziałem się, że archipelag ten składa się z szesnastu wysp, należących kiedyś do kolonii brytyjskiej, a
    znanych jako Wyspy Gilberta. W 1977 roku archipelag uzyskał niepodległość i... zmienił nazwę. Jest położony
    na Oceanie Spokojnym, ma w sumie 973 km
    2
    powierzchni, a mieszka tam około 52 000 Mikronezyjczyków.
    Na główną wyspę archipelagu, Tarawę, gdzie jest port i siedziba władz, latają samoloty z Republiki Nauru i z
    Suwy, stolicy Fidżi.
    Na upominki wielebny radzi mi wziąć nowoczesne scyzoryki z wieloma ostrzami dla ważniejszych tubylców,
    tanie okulary słoneczne dla rybaków i aspirynę dla kapłanów i dam z wysp.
    Nie ma tam węży i pająków, pisze mr Scarborough uspokajająco, są natomiast skorpiony, ale ich ukąszenie
    nie jest groźniejsze od ukąszenia osy. List zawierał jednak ostrzeżenie:
    „Najpoważniejsze niebezpieczeństwo czai się w morzu! Niech Pan się nigdy w morzu nie kąpie, nawet jeśli
    wyspiarze będą twierdzić inaczej. Prawdziwym niebezpieczeństwem są dla pływaków rekiny i inne morskie
    stworzenia. Chciałbym, żeby wziął Pan sobie tę radę do serca:
    Never bath in the sea!".
    Zawsze kiedy wracam pamięcią do tego listu, uświadamiam sobie, że bez takiego zdecydowanego
    ostrzeżenia bez wątpienia wstąpiłbym w odmęty.
    Mój nieznany protektor poradził mi nawiązać kontakt ze swoimi starymi przyjaciółmi, pastorami Kamoriki i
    Eritaią. Są to ludzie uprzejmi i na pewno mi pomogą, podobnie zresztą jak znający wyspy jak własną kieszeń
    kapitan Ward ze statku „Moana-Roi". Zwłaszcza Ward zna dobrze miejscowe legendy i święte miejsca
    wyspiarzy.
    Trzy razy na Kiribati i z powrotem
    Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu, jakobym był człowiekiem majętnym, który fundusze na takie
    wyprawy wyciąga z kieszeni, udając się w jakiś rejon świata zawsze wyznaczam sobie kilka leżących tam celów,
    żeby wydatki na podróże nie przekroczyły wpływów. Za często bowiem dopiero po moim przyjeździe na miejsce
    okazuje się, że otrzymane informacje są nieprawdziwe, że były rojeniami „fantastów", jak pisał wielebny, a
    wtedy pieniądze i czas są stracone. Ale w 1980 roku była nadzieja, że wszystko szczęśliwie się ułoży, bo latem w
    Nowej Zelandii miał odbyć się VII Światowy Kongres Ancient Astronaut Society, AAS jest międzynarodową
    organizacją, zajmującą się tematyką pokrywającą się z moimi zainteresowaniami.
    Nowa Zelandia! To połowa biletu do Kiribati!
    Podyktowałem list do pastora Kamoriki z Tarawy. Z początkiem 1980 roku nadeszła odpowiedź. Drżące pismo
    świadczyło o podeszłym wieku kapłana. Kapitan Ward - czytałem - odszedł kilka lat temu na emeryturę i wrócił
    do Anglii, ale pastor i jego rodzina z radością przyjmą mnie i moich przyjaciół. Oczywiście będziemy w ich
    domu gośćmi. Dobra nowina. Po serdecznych pozdrowieniach udało mi się jeszcze odczytać postscriptum
    nagryzmolone drobnym, koślawym pismem: „Czy ma Pan wizę wjazdową?"
    Razem z moim sekretarzem, Willim Diinnenbergerem, zawiśliśmy na telefonach, próbując się dowiedzieć,
    która ambasada wydaje wizy Kiribati? Przez ostatnie dziesięć lat jeździliśmy do najróżniejszych dziur na końcu
    świata, ale przedstawicielstwa i ambasady krajów, do których jechaliśmy, znajdowały się w naszej stolicy. Na
    szwajcarskiej dyplomatycznej mapie świata Kiribati to biała plama. Jakiś urzędnik z Ministerstwa Spraw
    Zagranicznych poradził nam: „Niech panowie zadzwonią do Australijczyków albo Anglików!" W Ambasadzie
    Australii dowiedzieliśmy
    się,
    że kraj ten prowadzi wprawdzie handel z archipelagiem, pomaga mu w rozwoju,
    ale nie ma uprawnień do wydawania wiz Kiribati. Londyński Urząd ds. Krajów Pacyfiku poinformował:
    Szwajcarzy dostają zezwolenie na pobyt przy wjeździe na Tarawę, jeżeli się zobowiążą, że nie pozostaną na
    archipelagu dłużej niż trzy miesiące i mają bilet powrotny. Trzy miesiące! Nie chcemy przecież na Kiribati
    osiąść na stałe!
    Zaczęliśmy się pakować. Cztery aparaty fotograficzne z futerałami na obiektywy, filmy, dyktafon, niewielki
    licznik Geigera-Miillera, apteczka podróżna, scyzoryki, okulary przeciwsłoneczne, aspiryna. Oszczędzaliśmy na
    wszystkim, ale i tak wyrosła góra bagażu, pod którą ugięło się dwóch mężczyzn. Byliśmy już w rozpaczy, gdy
    niespodziewanie zgłosił się nasz stary, choć młody wiekiem przyjaciel, Rico Mercurio, jeden z tych nielicznych
    młodych ludzi, którym nigdy nie jest za wiele trudu, którzy nie liczą czasu, kiedy trzeba coś zrobić, Rico pracuje
    dla pewnej szacownej zuryskiej firmy, szlifując diamenty i jeszcze kosztowniejsze kamienie szlachetne,
    wmontowywane potem w ozdobne zegarki, którymi szejkowie naftowi - no, bo kto? - obsypują swoje żony w
    haremach. Rico stwierdził, że po dwóch latach bez urlopu dobrze mu zrobi „wypad" na Kiribati, gdziekolwiek to
    jest. Utwierdziliśmy go w tym przekonaniu.
    3 lipca 1980 roku nasze obładowane trio poleciało samolotem DC-10 linii lotniczych Swissair, lot nr 176. przez
    Bombaj do Singapuru. Tam przesiedliśmy się na lot nr 28. linii Air New Zealand do Auckland. Lecąc z Zurychu
    do Auckland jest się w powietrzu przez 25 godzin.
    Straszne są te loty na wielkie odległości! Najpierw człowiek czyta stosy gazet, do których nie miał czasu
    zajrzeć przez ostatnie dni. Bardziej z nudów niż z głodu wbija w siebie suty posiłek. Zakłada słuchawki, potem
    stara się zasnąć, czemu nie sprzyja zakłócenie rytmu biologicznego zmianami stref czasowych. Zagląda więc do
    kryminału Agaty Christie
    Śmierć nad Nilem,
    ale nawet pasjonująca akcja nie jest w stanie zabić czasu. Wcale nie
    czuje się prędkości 850 km/h, bo nie ma punktu odniesienia: u dołu tylko woda, potem australijskie pustkowia i
    znów woda. Od Zurychu załoga zmieniła się trzy razy, pasażerowie siedzą, czy raczej zwisają w fotelach,
    karmieni w regularnych odstępach czasu, z kabiny pilotów napływają jakieś informacje. Czas drepce w miejscu.
    Dlaczego właściwie przeciwnicy postępu wysyłają naddźwiękowego Concorde'a do diabła? I dlaczego nie
    produkuje się dawno zaplanowanego amerykańskiego supersamolotu SST? Z nudów zaczyna nam coś chodzić
    po głowie. Zastanawiamy się, jakie zajęcia można by zaoferować pasażerom. Może elektroniczne gry? Może
    terapię zajęciową: szydełkowanie dla kobiet, klejenie papierowych torebek dla mężczyzn? To już coś! A po
    oddaniu tych skromnych ,,prac domowych", wykonanych na pokładzie samolotu, odliczano by je od
    astronomicznej ceny biletu, wywindowanej wskutek naftowego szantażu OPEC. Może. Na wysokości 11 000
    metrów myśleliśmy nawet o kasynie gry.
    Rien ne va plus.
    Naprawdę, po tak długim locie człowiek jest tak
    znużony, że nie ma ochoty na nic, zupełnie na nic.
    Nowa Zelandia
    Kocham Nową Zelandię. Ma w sobie coś z zielonych hal Jury w Szwajcarii, tamtejszych łąk i czyściutkich wsi.
    W Nowej Zelandii jest Wyżyna Szwajcarska i Alpy, hale, wspinaczki, wyciągi narciarskie, górskie jeziora z
    krystalicznie czystą wodą; wszystko jak w domu. Tyle że Nowa Zelandia ma coś, czego my nie mamy: morze!
    Kto więc chce mieć Szwajcarię nad morzem, musi wyemigrować do Nowej Zelandii. Dzięki bryzie, stałe wiejącej
    od Oceanu Spokojnego, tutejsze powietrze - mimo 40 milionów owiec - jest bardziej czyste i aromatyczne niż w
    Szwajcarii. Czterdzieści milionów owiec i tylko cztery miliony mieszkańców! Miejmy nadzieję, że pewnego
    dnia owce nie przejmą rządów wedle rewolucyjnego motta z
    Folwarku zwierzęcego
    George'a Orwella: „Cztery
    nogi dobre, dwie nogi złe!"
    Przelot z Auckland na wyspę Nauru linią Air Nauru zaplanowaliśmy na 13 lipca. To nie feralna trzynastka
    sprawiła, że lot przesunięto o jeden dzień. Ta najdziwniejsza linia lotnicza świata nie stosuje się do
    zaplanowanych czasów odlotów. Czekamy. Jesteśmy zmęczeni i trochę głodni, jest więc zrozumiałe, że w
    restauracji portu lotniczego łykamy obrzydliwą miejscową specjalność,
    spaghetti-sandwiches.
    Między dwiema
    kronikami tostowego pieczywa jak z waty wiją się lepkie białe robaki w kleisto-słodkim sosie pomidorowym.
    Po podgrzaniu wcale nie są smaczniejsze. Czekamy i co godzina łykamy ten paskudny wynalazek kuchni
    nowozelandzkiej, i bez tego okropnej. Że stereofonicznych głośników płyną przez 24 godziny na dobę motywy z
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jaczytam.opx.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Oto smutna prawda: cierpienie uszlachetnia. Design by SZABLONY.maniak.pl.