Start
Erich Fromm - Kryzys psychoanalizy+, Psychologia [autor eksperymentu więziennego], F, Fromm
Erich Fromm o sztuce milosci, filozofia, FILOZOFIA, Dzieła innych filozofów
Erich FROMM Zapomniany język, Antropologia, antropologia kulturowa
Erich Fromm - Pedagogika radykalnego humanizmu+, Psychologia [autor eksperymentu więziennego], F, Fromm
Erich von Daniken - W Krzyżowym Ogniu Pytań, PDF-y, Daniken
Erich Fromm(1900-1980) - O Sztuce Miłości(1), Filozofia, Żródła do filozofi
Erich von Daniken - Kosmiczne Miasta W Epoce Kamiennej, PDF-y, Daniken
Erich von Daeniken - Wszyscy jesteśmu dziećmi bogów, ezoteryka, wiedza tajemna, parasychologia(1)
Erich von Däniken - Wszyscy jesteśmy dziećmi Bogów, qazar, UFO i pozaziemskie cywilizacje
Erich von Daniken - Czy się myliłem... Nowe wspomnienia z przyszłości [Zlotopolsky], KSIĄŻKI
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl

  • Erich Maria Remarque Noc W Lizbonie, po polsku

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Erich Maria Remarque
    Noc w Lizbonie
    Przełożył Aleksander Matuszyn
    Warszawa 1990
    Erich Maria Remarque (1898-1970) w swoich poczytnych powieściach przedstawia losy
    ludzi uwikłanych w wydarzenia dziejowe (pierwsza i druga wojna światowa, narodziny III
    Rzeszy). W Polsce ukazały się jego powieści: „Na Zachodzie bez zmian”, „Łuk Triumfalny”,
    „Czas życia i czas śmierci”, „Trzej towarzysze”, „Cienie w raju”, „Czarny obelisk”.
    Tematem „Nocy w Lizbonie” jest dramat emigrantów niemieckich, przeciwników
    faszyzmu, zmuszonych do opuszczenia Niemiec po dojściu Hitlera do władzy. Portugalia była
    ostatnim schronieniem uchodźców. Kto nie mógł wyruszyć stąd za Ocean, „musiał się
    wykrwawić w sieci przepisów paszportowych, zakazów pracy i ograniczeń pobytu, w
    atmosferze osamotnienia i okrutnej powszechnej obojętności wobec losu poszczególnego
    człowieka, którą pociąga za sobą wojna, strach i bieda”. Na tle tych bezlitosnych czasów
    ukazuje autor bezinteresowną, pełną wyrzeczeń miłość dwojga ludzi, których los dosięgnął w
    momencie, kiedy ostatni statek — niczym arka Noego — miał ich uchronić przed
    ogarniającym już Europę potopem.
    1
    .
    Patrzałem na statek jak urzeczony. Rzęsiście oświetlony, stał o krok od nabrzeża basenu
    portowego. Wciąż jeszcze nie mogłem przyzwyczaić się do beztroskich świateł Lizbony,
    chociaż w tym mieście przebywałem już od tygodnia. W krajach, z których przywędrowałem,
    miasta, niby kopalnie węgla, tonęły nocą w ciemnościach, a każdy błysk latarki w mroku był
    bardziej niebezpieczny aniżeli morowe powietrze w średniowieczu. Przybyłem z Europy
    dwudziestego stulecia.
    Był to statek pasażerski. Trwały właśnie prace przy jego załadunku. Wiedziałem, że
    następnego wieczoru odpłynie. W jaskrawym blasku nagich żarówek ładowano mięso, ryby,
    konserwy, chleb i warzywa; robotnicy dźwigali na pokład bagaże, a żuraw portowy przenosił
    skrzynie i paki tak bezszelestnie, jak gdyby wcale nie posiadały ciężaru. Statek gotował się do
    drogi, niby arka Noego w przeddzień potopu. Właściwie była to arka. Każdy statek
    opuszczający w tych miesiącach 1942 roku Europę, był czymś w rodzaju arki. Górę Ararat
    stanowiła Ameryka, a powódź przybierała z dnia na dzień. Zalała ona dawno Niemcy i
    Austrię; w jej odmętach pogrążyły się Polska i Praga, utonęły Amsterdam, Bruksela,
    Kopenhaga, Oslo i Paryż; cuchnęły nią miasta włoskie, a i w Hiszpanii nie było już
    bezpiecznie. Wybrzeża Portugalii były ostatnim schronieniem uchodźców, dla których
    sprawiedliwość, wolność i tolerancja znaczyły więcej niż ojczyzna i egzystencja. Kto nie
    mógł stąd wyruszyć do amerykańskiej ziemi obiecanej, był zgubiony. Musiał wykrwawić się
    w sieci przepisów paszportowych, zakazów pracy i ograniczeń pobytu, obozów dla
    internowanych i biurokracji, w atmosferze osamotnienia, obcości i okrutnej powszechnej
    obojętności wobec losu poszczególnego człowieka, którą pociąga za sobą wojna, strach i
    bieda. W tych czasach człowiek był niczym, o wszystkim decydował ważny paszport.
    Po południu byłem w kasynie w Estoril — grałem. Miałem jeszcze przyzwoite ubranie,
    więc portier nie robił mi trudności. Była to ostatnia, rozpaczliwa próba wyzwania losu. Za
    kilka dni upływał termin naszego zezwolenia na pobyt w Portugalii, a nie mieliśmy z Ruth
    żadnej innej wizy. Ten okręt na Tajo był ostatni, którym — jak przypuszczaliśmy tam we
    Francji — mogłoby nam się jeszcze udać odpłynąć do Nowego Jorku. Niestety, bilety były
    już od miesięcy wyprzedane, a nam brakowało nie tylko wizy amerykańskiej, lecz i trzystu
    dolarów na opłacenie podróży. Próbowałem zdobyć te pieniądze w grze, w jedyny dostępny
    tu jeszcze sposób. Było to szaleństwo. Gdybym nawet wygrał, to i wtedy tylko jakiś cud mógł
    mi zapewnić miejsce na statku. Podczas ucieczki człowiek zaczyna jednak wierzyć w cuda. W
    chwilach zwątpienia i niebezpieczeństwa tylko ta wiara ratuje go przed ostatecznym
    załamaniem się.
    Z sześćdziesięciu dwóch dolarów, jakie posiadaliśmy, pięćdziesiąt sześć zostawiłem w
    kasynie gry.
    Nabrzeże o tak późnej porze było prawie puste. W pewnym momencie dostrzegłem jednak
    sylwetkę jakiegoś mężczyzny; krążył bez celu, chwilami przystawał i podobnie jak ja długo
    przyglądał się statkowi. Przypuszczając, że to również jeden z wielu rozbitków, przestałem
    zwracać na niego uwagę. W pewnej chwili wyczułem jednak, że mnie obserwuje. Obawa
    przed policją nigdy nie opuszcza uciekiniera, nawet gdy nie ma żadnych powodów do lęku,
    nawet wtedy, gdy śpi. Zawróciłem więc niedbale i jak człowiek, który się nie ma czego
    obawiać, zacząłem powoli się oddalać.
    Posłyszałem za sobą jego kroki, ale szedłem dalej, unikając wszelkiego pośpiechu i
    zastanawiając się, w jaki sposób zawiadomić Ruth, w razie gdyby mnie aresztowano.
    Pastelowe domki, skupione przy końcu nabrzeża i wyglądające wśród nocy jak śpiące motyle,
    były jeszcze zbyt daleko, bym mógł ryzykować ucieczkę i bez obawy, że zostanę postrzelony,
    dobiec do nich i skryć się w wąskich uliczkach.
    Mężczyzna zrównał się ze mną i szedł tuż obok. Był nieco niższy ode mnie.
    — Czy pan jest Niemcem? — zapytał po niemiecku.
    Pokręciłem przecząco głową i szedłem dalej.
    — Austriakiem?
    Nie odpowiedziałem. Patrzyłem przed siebie na kolorowe domki. Stanowczo zbyt wolno
    zbliżały się do mnie. Wiedziałem, że niektórzy portugalscy policjanci znają bardzo dobrze
    język niemiecki.
    — Nie jestem z policji — powiedział mężczyzna.
    Nie wierzyłem mu. Nie był w uniformie, ale już z sześć razy aresztowali mnie w Europie
    żandarmi ubrani po cywilnemu. Miałem wprawdzie przy sobie dokumenty wykonane nie
    najgorzej w Paryżu przez pewnego profesora matematyki z Pragi, mimo wszystko były one
    jednak fałszywe.
    — Widziałem, jak pan wpatrywał się w statek — ciągnął nieznajomy. — Więc pomyślałem
    sobie...
    Zmierzyłem go obojętnym wzrokiem. Nie wyglądał na policjanta, ale ostatni żandarm, który
    zatrzymał mnie w Bordeaux miał wygląd żałosny niczym Łazarz, gdy po trzech dniach
    wyszedł z grobu. A przecież właśnie ten policjant okazał się najbardziej bezwzględny ze
    wszystkich. Aresztował mnie, chociaż wiedział, że nazajutrz oddziały niemieckie wkroczą do
    miasta. Oczywiście byłbym zginął, gdyby nie litościwy dyrektor więzienia, który mnie w
    kilka godzin później zwolnił.
    — Czy chciałby pan pojechać do Nowego Jorku?
    Nie odpowiedziałem. Jeszcze dwadzieścia metrów i jeżeli okaże się to konieczne, zwalę go
    z nóg i ucieknę.
    — Mam dwa bilety na statek — powiedział sięgając do kieszeni.
    Zobaczyłem kwity. W nikłym świetle nie mogłem ich przeczytać. Odeszliśmy dość daleko.
    Postanowiłem zaryzykować i zatrzymałem się w miejscu.
    — Co to wszystko ma znaczyć? — spytałem po portugalsku. Kilka słów w tym języku
    umiałem.
    — Mogę je panu oddać. Mnie nie są potrzebne.
    — Nie są panu potrzebne? Jak to?
    — Nie, nie są mi już potrzebne.
    Przez chwilę przyglądałem mu się nie rozumiejąc, co ma na myśli. Czynił wrażenie, jak
    gdyby rzeczywiście nie był policjantem. Ostatecznie po to, żeby mnie aresztować, nie musiał
    uciekać się do tak dziwacznych chwytów. Ale jeżeli bilety są prawdziwe, dlaczego nie
    skorzysta z nich sam? Dlaczego mi je proponuje? Czyżby chciał je odprzedać? Czułem, jak
    serce zaczęło drżeć we mnie.
    — Źle pan trafił — powiedziałem wreszcie po niemiecku. — Jestem bez grosza. Te bilety
    warte są majątek. W Lizbonie jest podobno sporo bogatych emigrantów, którzy zapłacą za nie
    każdą żądaną przez pana sumę.
    — Nie chcę pieniędzy...
    Znów rzuciłem okiem na karty.
    — To są naprawdę bilety?
    Nieznajomy podał mi je bez słowa. Zaszeleściły w moim ręku. Były prawdziwe. Posiadanie
    tych biletów rozstrzygało o moim ratunku lub zgubie. Nawet brak wizy amerykańskiej nie
    obniżał ich wartości. Zresztą mając je w ręku, można było ubiegać się jeszcze jutro o wizę, a
    w ostateczności przynajmniej sprzedać i przedłużyć w ten sposób życie o sześć miesięcy. Nie,
    nie mogłem tego pojąć.
    — Nie rozumiem pana — powiedziałem.
    — Może je pan zatrzymać — odrzekł nieznajomy. — I nie zapłacić ani grosza. Wyjeżdżam
    z Lizbony jutro przed południem. Stawiam tylko jeden warunek.
    Opuściłem ręce zniechęcony. Wiedziałem, że to nie może być prawda.
    — Jaki warunek? — spytałem.
    — Nie mogę tej nocy być sam.
    — Chciałby pan, żebyśmy spędzili ją razem?
    — Tak. Do jutra rano.
    — To wszystko?
    — To wszystko.
    — I nic więcej?
    — Nic więcej.
    Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Przyzwyczaiłem się wprawdzie do załamań ludzi,
    których los był podobny do mojego.
    Wiedziałem, że często nie mogli znieść samotności, że trapił ich lęk przestrzeni, której im
    wszędzie odmawiano. Wiedziałem, że w jedną z takich nocy nawet przygodny towarzysz
    może uratować od samobójstwa. Ale udzielenie pomocy w takiej chwili jest sprawą zupełnie
    normalną. I za to nie żąda się wynagrodzenia. Tym bardziej takiego.
    — Gdzie pan mieszka? — spytałem.
    Pokręcił przecząco głową.
    — Nie chcę tam iść. Czy nie ma w pobliżu jakiegoś lokalu, w którym moglibyśmy
    posiedzieć? Coś takiego dla emigrantów, jak „Cafe de la Rose” w Paryżu?
    Znałem „Cafe de la Rose”. Ruth i ja nocowaliśmy tam przez dwa tygodnie. Właściciel
    zezwalał na to, jeżeli zamawiało się kawę. Rozpościerało się dwie gazety i spało na podłodze.
    Nigdy nie kładłem się na stole; tak było bezpieczniej, z podłogi nie spadało się niżej.
    — Nie mam pojęcia, nie znam żadnego.
    Wiedziałem o takim lokalu, ale nie chciałem zaprowadzić człowieka, który miał do
    zaofiarowania dwie karty okrętowe, tam gdzie wielu ludzi zapłaciłoby za nie chętnie nawet
    utratą oka.
    — Znam tu jeden tylko lokal — odpowiedział nieznajomy. — Jedźmy, może będzie jeszcze
    otwarty. — Skinął na samotnie stojącą taksówkę i popatrzał na mnie.
    — Dobrze — odpowiedziałem.
    Gdy wsiadaliśmy do auta, podał szoferowi adres. Najchętniej zawiadomiłbym Ruth, że nie
    wrócę tej nocy. Ale gdy wsiadałem do nieprzyjemnie pachnącej, ciemnej taksówki,
    opanowała mnie taka dzika, niepohamowana nadzieja, że czułem się całkowicie oszołomiony.
    Może rzeczywiście wszystko to jest prawda, może pozostaniemy przy życiu i niemożliwe
    stanie się faktem — będziemy uratowani. Nie ważyłem się już ani na chwilę pozostawić tego
    człowieka samego.
    Minęliśmy teatralną scenerię Praca do Comercio i za chwilę znaleźliśmy się w labiryncie
    schodów i wąskich, pnących się w górę uliczek. Nie znałem tej części miasta. Jak zwykle
    odwiedzałem przede wszystkim kościoły i muzea. Nie dlatego, żebym tak żarliwie kochał
    Boga czy sztukę, lecz po prostu dlatego, że w kościołach i muzeach nikt nikogo nie pytał o
    dokumenty. Wobec Ukrzyżowanego i dzieł sztuki czułem, że jestem jeszcze człowiekiem —
    nie podejrzanym osobnikiem z wątpliwymi dowodami tożsamości.
    Wysiedliśmy z taksówki i zaczęliśmy się wspinać po schodach jakiejś krętej uliczki.
    Pachniało rybami, czosnkiem, nocnym kwieciem, wystygłym słońcem i snem. W blasku
    wschodzącego księżyca wyłaniał się z ciemności zamek St. George, a światła niby lawina
    wodna spływały w kaskadach po schodach.
    Odwróciłem się i spojrzałem na port z góry. Tam płynęła rzeka, która oznaczała wolność i
    życie; wpadała do morza, a morze to już prawie Ameryka.
    — Sądzę, że pan nie stroi ze mnie żartów — powiedziałem przystając.
    — Nie — odrzekł nieznajomy.
    — Mam na myśli karty okrętowe — powiedziałem. Nieznajomy jeszcze na nabrzeżu
    schował je z powrotem do kieszeni.
    — Niech się pan nie obawia. Ja nie żartuję. — Wskazał na niewielki placyk wysadzony
    dookoła drzewami. — Tu właśnie jest lokal, o którym mówiłem. Jeszcze jest otwarty. Nikt
    nie zwróci na nas uwagi, bo przychodzą tu przeważnie cudzoziemcy. Będą brać nas za tych,
    którzy jutro udają się w podróż. Za tych, którzy przychodzą tu, aby uczcić ostatnią swoją noc
    w Portugalii.
    Był to bar z niewielkim parkietem do tańca i tarasem, przeznaczonym dla turystów. Słychać
    było dźwięki gitary, a w głębi dojrzeliśmy zawodzącą ckliwie pieśniarkę. Na tarasie stało
    kilka stolików zajętych przez cudzoziemców, wśród nich jakaś kobieta w wieczorowej sukni i
    mężczyzna w białym smokingu. Znaleźliśmy miejsce na skraju tarasu, skąd mogliśmy
    oglądać Lizbonę, kościoły w bladej poświacie, oświetlone ulice, port, doki i statek, który był
    arką.
    — Czy wierzy pan w ciągłość życia po śmierci? — zapytał nagle nieznajomy.
    Spojrzałem zdziwiony. Wszystkiego oczekiwałem, tylko nie tego. Pytanie było zaskakujące.
    — Nie mam pojęcia — odpowiedziałem wreszcie. — W ostatnich latach interesowało mnie
    przede wszystkim zachowanie ciągłości życia przed śmiercią. — Gdy znajdę się w Ameryce,
    chętnie będę się nad tym zastanawiał — dodałem przypominając mu w ten sposób o
    przyrzeczonych biletach.
    — Ja w to nie wierzę — oświadczył.
    Odetchnąłem. Byłem przygotowany do wysłuchania człowieka nieszczęśliwego, ale nie
    miałem ochoty z nim dyskutować. Zanadto byłem wzburzony. W dole stał statek.
    Mężczyzna siedział przez chwilę w milczeniu, jak gdyby śpiąc z otwartymi oczami.
    Wreszcie, gdy na tarasie zjawił się gitarzysta, ocknął się.
    — Nazywam się Schwarz — powiedział. — Nie jest to moje prawdziwe nazwisko. Na to
    nazwisko wystawiony jest mój paszport. Ale przyzwyczaiłem się do niego. Będę z niego
    przez dzisiejszą noc jeszcze korzystał. Długo przebywał pan we Francji?
    — Jak długo się dało.
    — Internowany?
    — Zaraz po wybuchu wojny, jak wszyscy inni.
    Schwarz pokiwał głową.
    — My również. Byłem szczęśliwy — rzekł nagle cicho, pośpiesznie, z pochyloną głową i
    spuszczonymi oczami. — Byłem bardzo szczęśliwy. Szczęśliwszy, aniżeli mógłbym to sobie
    kiedykolwiek wyobrazić.
    Spojrzałem na niego zdumiony. Doprawdy, nie wyglądał na to. Robił wrażenie
    przeciętnego, trochę nieśmiałego człowieka.
    — Kiedy? — spytałem. — Chyba nie w obozie?
    — Podczas ostatniego lata.
    — W 1939 roku? We Francji?
    — Tak. Było to ostatnie lato przed wojną. Nie mogę jeszcze pojąć, jak do tego doszło.
    Pragnę więc z kimś o tym pomówić. Nikogo tu nie znam, ale moja rozmowa z kimkolwiek
    sprawi, że to wszystko jeszcze raz ożyje i stanie się dla mnie bardziej zrozumiałe. I w ten
    sposób zachowa się w pamięci. Muszę tylko jeszcze raz... — urwał. — Czy pan to rozumie?
    — zapytał po chwili.
    — Tak — odpowiedziałem i dodałem ostrożnie: — To nietrudno zrozumieć, panie Schwarz.
    — Tego w ogóle nie można zrozumieć! — rzekł nagle z mocą, namiętnie. — Ona leży tam
    na dole, w pokoju z zamkniętymi oknami, w ohydnej drewnianej trumnie, martwa, już nie
    istnieje! Tego nikt nie jest zdolny pojąć! Ani pan, ani ja, ani nikt inny... I jeśli ktoś twierdzi,
    że to rozumie, ten kłamie!
    Czekałem w milczeniu. Niejednokrotnie zdarzało mi się już tak z kimś siedzieć. Utrata
    najbliższych była tym trudniejsza do zniesienia, że nie miało się już i własnej ojczyzny. Nie
    było się na kim oprzeć, obcy stawali się straszliwie obojętni. Przeżyłem to w Szwajcarii po
    otrzymaniu wiadomości, że moi rodzice zostali zamordowani i spaleni w niemieckim obozie
    koncentracyjnym. W myślach widziałem nieustannie oczy mojej matki w płomieniach pieca
    krematoryjnego. Prześladuje to mnie jeszcze dotychczas.
    — Przypuszczam, że pan wie, co to jest obłęd emigracyjny — odezwał się Schwarz
    spokojniej.
    Skinąłem głową. Kelner przyniósł zamówione krewetki. Poczułem naraz, że jestem bardzo
    głodny, i przypomniałem sobie, że od obiadu nie miałem nic w ustach. Niezdecydowany
    spojrzałem na Schwarza.
    — Proszę, niech pan je, ja zaczekam — powiedział i poprosił kelnerkę o wino i papierosy.
    Zabrałem się żywo do jedzenia. Krewetki były świeże i soczyste.
    — Bardzo przepraszam — powiedziałem — ale jestem bardzo głodny.
    Jedząc obserwowałem Schwarza. Siedział spokojnie i spoglądał w dół na teatralną
    panoramę miasta. Nie zdradzał rozdrażnienia ani zniecierpliwienia. Poczułem do niego coś w
    rodzaju sympatii. Było widoczne, że pojęcie fałszywej godności jest mu obce. Rozumiał, że
    niekoniecznie trzeba być wyzutym z wszelkiego współczucia, jeśli się zaspokaja głód w
    towarzystwie człowieka, który cierpi. Jeżeli mu w niczym nie można pomóc, a jest się
    głodnym, można bez ujmy dla siebie nasycić się jego chlebem, zanim odejmą go nam od ust.
    Nigdy przecie nie wiadomo, kiedy go nam odejmą.
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jaczytam.opx.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Oto smutna prawda: cierpienie uszlachetnia. Design by SZABLONY.maniak.pl.