Start
Erich Fromm - Kryzys psychoanalizy+, Psychologia [autor eksperymentu więziennego], F, Fromm
Evans Richard Paul - Doskonaly dzien, Ebooki(1)
Erich Fromm o sztuce milosci, filozofia, FILOZOFIA, Dzieła innych filozofów
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, Komunizm - Socjalizm, Ernst Bloch
Erich FROMM Zapomniany język, Antropologia, antropologia kulturowa
Erich Fromm - Pedagogika radykalnego humanizmu+, Psychologia [autor eksperymentu więziennego], F, Fromm
Erich Fromm(1900-1980) - O Sztuce Miłości(1), Filozofia, Żródła do filozofi
Erich Segal - Ostatni akord, ►Dla moli książkowych, romanse
Erich.Fromm.-.O.Sztuce.Milosci, III rok, etyka
Erich Kohler - Powieści Chretien de Troyes, Teksty
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl

  • Erich von Daniken - Dzień w którym przybyli Bogowie, ۩۞۩ E - B O O K, Erich Von Daniken

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Erich von Daniken
    ___________________________________________________________________________
    __
    DZIEŃ, W KTÓRYM PRZYBYLI BOGOWIE
    ___________________________________________________________________________
    __
    I. Cudowna podróż w epokę kamienną
    Dwie rzeczy nie mają granic:
    wszechświat i ludzka głupota
    Albert Einstein (1879-1955)
    Już pierwszego wieczora w Gwatemali zdarzyło się coś, czego nie
    lubię, kiedy mam zamiar nie nagabywany pomyszkować sobie w jakimś
    kraju. W hallu hotelu "El Dorado" usłyszałem, że ktoś wywołuje moje
    nazwisko - trzeci program telewizji prosił mnie o wywiad.
    W Gwatemali byłem przed pięciu laty. Od tamtej pory stolica tego
    kraju przeżyła wielki rozwój. O ile jednak dumna sylwetka centrum
    pełnego rozmigotanych reklam prawie się nie zmieniła, o tyle pozostała
    część sześćsettysięcznego miasta leżącego 1493 m n.p.m. między wul-
    kanami Agua a Fuego, tętni nowym życiem. Republika Gwatemali nie
    chce być ciągle krajem rozwijającym się, pragnie wyjść z izolacji, w jakiej
    znalazły się mniejsze narody. Rozbudzone ambicje odczuwa się tu na
    każdym kroku. Około 60 % ludności stanowią Indianie, 25% Metysi
    reszta - to biali, z których większość mieszka tu od pokoleń.
    Miasto Gwatemala będzie dla nas w najbliższych dniach bazą
    wypadową wypraw do starożytnych siedlisk Majów, pierwszym celem
    zaś Tikal. Samolotem towarzystwa lotniczego "Aviateca" lecimy naza-
    jutrz w południe do Flores nad jeziorem Peten Itz . W nowym budynku
    dworca lotniczego wita nas potworna duchota. Pod eternitowym
    dachem hali przypominającej hangar żar jak w piecu. Nie znaleźliśmy
    samochodu terenowego, wynająłem więc półciężarówkę datsuna. Po-
    wiedziano mi też, że droga do Tikal jest w doskonałym stanie.
    Byłem przyzwyczajony do informacji tego rodzaju. Z każdym
    przejechanym kilometrem oczekiwałem więc niespodziewanego końca
    równiutkiej wstęgi asfaltu - nic takiego się jednak nie stało. Jak nam
    obiecywano, jechaliśmy dobrą drogą, mijając fincas, ogromne majątki
    ziemskie z plantacjami kawy i kukurydzy. Aż do Tikal sześćdziesięcio-
    kilometrowa droga była równa jak stół. Gdyby ulewne tropikalne
    deszcze nie ograniczały widoczności, przybylibyśmy na miejsce już po
    godzinie jazdy. A tak dopiero o późnym zmierzchu dotarliśmy do szlaba-
    nu zamykającego wjazd do Archeologicznego Parku Narodowego Tikal.
    Ralf, chemik in spe a zarazem mój towarzysz podróży, podobnie jak ja
    wypatrywał hotelu "Jungle Lodge", w którym spędziłem kilka dni przed
    siedemnastu laty. Przy drodze znajdowały się wówczas tablice infor-
    macyjne. Teraz nie było żadnej.
    - Seĺores. - zawołałem w kierunku trzech Indian siedzących na
    ziemi. - Gdzie jest "Jungle Lodge" ?
    Spojrzeli na mnie tępo. Czy mój hiszpański był aż tak niezrozumiały,
    a może oni znali tylko jeden z szesnastu indiańskich dialektów, którymi
    po dziś dzień mówi się w Gwatemali? Dodałem gazu.
    Granatowe chmury deszczowe sprawiły, że zmierzch zapadł szybciej
    niż zazwyczaj. Gdzieniegdzie jaśniały prostokąty niewielkieh okien
    rozświetlonych słabymi żarówkami, przed ubogimi chatami dymiły
    pochodnie. Po chwili poczuliśmy swojski zapach węgla drzewnego.
    Nagle datsun zaczął podskakiwać na wybojach, skręciłem więc w kie-
    runku światła widocznego między dwoma olbrzymimi puchowcami.
    [Puchowiec (Ceibapentandra) - drzewo, z którego jajowatych owoców o długości
    do 15 cm wydobywa się wełnisty puch, stosowany jako materiał tapicerski oraz
    wypełnienie kamizelek ratunkowych (kapoków).]
    Pod okapem drewnianej chaty jakiś starzec palił fajkę. Wcale nie
    przeszkadzał mu deszcz, który zaczynał właśnie bębnić po dachu
    naszego samochodu zamieniając zarazem drogę w grzęzawisko.
    - Przepraszam - zapytałem najpierw po hiszpańsku, a potem po
    angielsku. - Jak dojechać do "Jungle Lodge"? - Starzec pokręcił
    głową, ale nie była to chyba odpowiedź. Nagle przypomniało mi się, że
    hotel stał na niewielkim wzgórzu.
    Droga, którą jechaliśmy, zamieniła się w potok.
    - Ta woda płynie z góry - rzucił Ralf z humorem. Skręciłem
    w łożysko strumienia i ruszyłem pod prąd. Datsun jęczał podskakując
    na korzeniach i głazach. Wreszcie reflektory prześliznęły się po znisz-
    czonej drewnianej tablicy, na której widniał czerwony napis: JUNGLE
    LODGE. Samochód kołysał się sunąc wśród drzew i krzaków. Gdzieś tu
    znajduje się zapewne budynek hotelu i bungalowy.
    Zatrzymałem wóz, zgasiłem reflektory. Kiedy oczy przyzwyczaiły się
    nam do ciemności, ujrzeliśmy nie oświetlony, wydłużony budynek,
    pokryty dachem z liści palmowyeh i łyka. Ze środka dobiegały męskie
    głosy. Wszystko było nieco niesamowite. Zawołałem Halo, a zaraz
    potem: "Buenos tardes!"
    Usłyszeliśmy kroki. Za drzwiami ktoś zapalił zapalniczkę, po chwili
    zajaśniało światło. Roztańczony płomień oślepiał padając nam prosto
    w twarz. Trzymający świecę człowiek o posturze zapaśnika wagi ciężkiej
    spojrzał na mnie przyjaźnie.
    - Bienvenidos! Seĺor von Dniken? - Przez dłuższą chwilę olbrzym
    przyglądał mi się badawczo. - Bienvenidos, don Eric! - powiedział
    w końcu niskim i jakby melancholijnym głosem. Rozbłysła latarka.
    Ujrzałezn poczciwą twarz o długim, wąskim nosie. Mężczyzna miał koło
    pięćdziesiątki, był ubrany w brązową bawełnianą koszulę w żółtą kratę
    i o wiele za ciasne zielone spodnie ze sztruksu, nie prane od niepamięt-
    nych czasów.
    - Skąd pan mnie zna?
    Olbrzym przedstawił się pod okapem, po którym z szumem spływały
    potoki deszczu:
    - Jestem Julio Chaves. Proszę mi mówić Julio. - Wymawiał "j"
    jako twarde, gardłowe "h". - Czy mogę do pana mówić don Eric?
    - Proszę mi mówić Erich! - zgodziłem się, lecz nadal mówił do
    mnie "Don Eric". W kilku słowach wyjaśnił, że jest Gwatemalczykiem
    ale pochodzi z Europy i jest inżynierem budownictwa, że archeologiczna
    pasja kazała mu przez wiele lat studiować historię Tikal i innych
    ośrodków kultowych Majów, że przeczytał wszystkie hiszpańskie
    wydania moich książek, zna zamieszczone w nich zdjęcia i widział mnie
    wczoraj w telewizji.
    - Dlaczego nigdzie nie pali się światło?
    - Ze względu na moskity. - Olbrzym z rezygnacją opuścił ręce,
    kiedy jednak brązowawy owad wielkości chrabąszcza wkręcił mi się we
    włosy, Julio bez wahania palnął mnie swoją wielką łapą.
    - Pardon! - powiedział i pstryknąwszy palcami cisnął martwego
    owada w deszcz, a potem szerokim gestem zaprosił nas do środka. Jeden
    z trzech obecnych tam mężczyzn zapalił natychmiast przedpotopową
    latarnię.
    - Gdzie są goście hotelu? - zacząłem się dopytywać patrząc na
    resztki minionej świetności pomieszczenia.
    - Poza nami nie ma nikogo. Ludzie nocują tu tylko w ostateczności
    - powiedział Julio.
    Kiedy byłem tu ostatni raz, hotel "Jungle Lodge" był jeszcze nowy.
    Mieszkali w nim archeolodzy, studenci, turyści. Od kiedy jednak
    asfaltowa szosa połączyła Tikal z Flores, turyści wołą eleganckie hotele
    w mieście. Archeolodzy natomiast już się tu nie pojawiają, bo prac
    wykopaliskowych w Tikal prawie się nie prowadzi. Hotele, nie mające
    klientów, podupadają jeszcze prędzej, niż je budowano. W tropikalnej
    dżungli ząb czasu daje znać o sobie znacznie szybciej niż gdzie indziej.
    Moskitiery w oknach są dziurawe, materace i pościel wilgotne, za to
    z pryszniców woda ledwie kapie.
    Razem z Juliem i pozostałymi mężczyznami siedzieliśmy w "jadalni"
    wokół świecy. Nagle na dworze coś zaczęło warczeć - uruchomiono
    prądnicę. Po chwili rozjarzyły się gołe żarówki.
    Dekoracja, jaka zainspirowałaby Hitchcocka do napisania sceny
    dramatycznego morderstwa! Półmrok. Przy stole sześciu zmęczonych
    mężczyzn - trzej o twarzach pokrytych nieświeżym zarostem podają
    sobie po kolei butelkę rumu. Na ścianie za ladą wiszą zardzewiałe klucze
    do pokoi i zblakły kalendarz sprzed trzech lat wydany przez jakąś frmę
    ubezpieczeniową. Wielkie pożółkłe prześcieradło, na którym widać
    jakby odbicie steli Majów, dzieli długie pomieszczenie na dwie części.
    Poza tym stoi tu jeszcze wiele stołów pomalowanych na brązowo.
    Dziury między dachem a ścianami zapewniają stały dopływ świeżego
    powietrza i ułatwiają bezustanne wizyty wszelkiego latającego robact-
    wa. Słychać brzęczenie moskitów, które tak długo obmacują czułkami
    ściany, podłogę i stoły, aż trafą w końcu z satysfakcją na ludzkie ciało.
    Indiańska dziewczyna - gdzie ukrywała się dotąd? - podaje nam
    sznycle wołowe z nie omaszczonym ryżem. Wygłodniali rzucamy się na
    jedzenie. Dobra psu i mucha! (Któregoś dnia zaszedłem do kuchni
    i zrobiło mi się niedobrze. Na stole lażały kawałki mięsa, owoce
    i jarzyny, na których roiło się od much i mrówek. Garnki i patelnie były
    pokryte zakrzepłym starym tłuszczem. Przez następne cztery dni
    żywiliśmy się wyłącznie orzeszkami z puszki i coca-colą.)
    Julio i brodacze zanieśli nasze bagaże do bungalowu nr 3. Umówiliś-
    my się na dziewiątą rano - o wiele za późno, bo o śnie i tak nie było co
    marzyć. Ze zmęczenia można się było wprawdzie jakoś przyzwyczaić do
    ciasnego łóżka pokrytego pleśnią, ale z moskitami nie dało się znaleźć
    żadnej płaszczyzny porozumienia. Szparę pod drzwiami i dziury
    w siatkach umieszczonych w oknach pozaklejałem wrrawdzie plastrem,
    którego wielkie rolki zawsze wożę ze sobą, ale wobec pluskiew i innych
    pasożytów byliśmy bezradni - gryzły nas bez przerwy w łydki, uda i co
    szlachetniejsze części ciała. Znalazły chyba szczególne upodobanie
    w szwajcarskiej krwi. Założyliśmy dżinsy i obwiązaliśmy nogawki
    w kostkach sznurowadłami. Ale nie spaliśmy nadal, bo na dworze
    odzywały się jakieś zwierzęta. Ustawiczne "uuurch, uuurch, uuurch aż
    do bólu wwiercało się w uszy. O siatki w oknach obijały się chrabąszcze.
    Czy w ogóle udało nam się zasnąć? Jeśli tak, to zapadaliśmy w sen tylko
    na krótkie chwile - pod narkozą zmęczenia. O pierwszym brzasku
    wstaliśmy, zjedliśmy trochę orzeszków z puszki, a potem obolali
    powlekliśmy się do datsuna - na pierwszym biegu, podskakując na
    wybojach koryta wczorajszej rzeki, która dziś na powrót przeobraziła
    się w drogę, pojechaliśmy do Tikal.
    Tikal, najstarsze miasto Niziny Maya
    O brzasku Tikal sprawiało wrażenie miasta duchów. Szare welony
    mgły wznoszące się nad akropolem otulały szczyty piramid. Spod stóp
    uciekały nam jaszczurki. W zaroślach hałasował grzechotnik - prze-
    płoszyliśmy go jednak rzucając kamieniami.
    Tikal jest najstarszym miastem Majów - znaleziska świadczą, że
    istniało już w VIII w. prz. Chr. Starożytny Rzym założono podobno
    w 753 r. prz. Chr. Wprawdzie rozkwit Tikal przypada wprawdzie na ten
    sam okres, łecz ekspansja tej zdumiewającej struktury urbanistycznej
    wymyka się wszelkim porównaniom z innymi wielkimi miastami tamtej
    epoki.
    Obszar, uznany przez rząd Gwatemali za Archeologiczny Park
    Narodowy, obejmuje 576 km2. Znajduje się tu ogromne skupisko ruin
    - w większości pokrytych bujną roślinnością - świadczących, że
    niegdyś stały tu "nowoczesne" wówczas budowle. W "city", strefie
    obejmującej około 16 km2, zlokalizowano mniej więcej trzy tysiące
    zabytków, z których część już odkopano. Są to domy mieszkalne
    i pałace, rezydencje władców, tarasy, platformy, piramidy oraz ołtarze
    - łączą je ulice o kamiennej nawierzchni, przy których znajdują się
    wielkie place do obrzędowej gry w piłkę. Lotnicze zdjęcia radarowe
    wykazały również istnienie podziemnej sieci kanalizacyjnej - systemu
    irygacyjnego rozciągającego się na cały Jukatan. Infrastruktura wodo-
    ciągowa była równie niezbędna jak ogromne, planowo rozmieszczone
    zbiorniki wodne, z których siedem odkryto w strefie wewnętrznej, trzy
    zaś w zewnętrznej - Tikal nie leży ani nad rzeką, ani nad jeziorem.
    Ludność tego miasta w okresie narodzin Chrystusa eksperci oceniają
    dziś na około 50-90 tys., a jest to liczba, którą - jeśli weźmie się pod
    uwagę wielkość metropolii - w trakcie odkopywania dalszych znale-
    zisk trzeba będzie zapewne skorygować w górę.
    - Proszę mi powiedzieć, don Eric, dlaczego Tikal zbudowano
    właśnie tu, w sercu dżungli, nie zaś nad brzegami jeziora Peten Itza,
    odległego zaledwie o czterdzieści kilometrów? Dlaczego właśnie tu?
    - Don Eric nie wie.
    - Może przez przypadek... - odparłem, żeby spoconemu olb-
    rzymowi dać choćby namiastkę odpowiedzi. Brązowym grzbietem dłoni
    Julio zaczął nerwowo trzeć czoło zlane potem.
    - Bzdura! Tu nie ma mowy o żadnym przypadku! Tikal to
    matematyczno-astronomiczne monstrum... - Julio zaczynał się robić
    gadatliwy. Wyniośle wskazał na siedemdziesięciometrową piramidę
    leżącą z prawej. - Oto świątynia IV! - Potem wskazał na lewo, gdzie
    stała piramida "tylko" czterdziestometrowa. - Oto świątynia I. Jeśli
    przeciągnie pan linię prostą między środkiem świątyni I a środkiem
    świątyni IV, to 13 sierpnia linia ta wskaże dokładnie azymut Słońca
    [Azymut - kąt zawarty między południkiem miejscowym a południkiem przecho-
    dzącym przez obserwowane ciało niebieskie, mierzy się go od południa na
    zachód, północ i wschód.]
    o zachodzie. Przed nami widać świątynię III. Linia prosta łącząca
    świątynię I z III wskazuje dzień równonocy, kolejna prosta, między III
    a IV, wschód Słońca pierwszego dnia zimy. I co pan na to, don Eric!
    Don Eric milczał, ale Julio spostrzegł jego sceptyczne spojrzenie.
    - Świątynia V, ta z tyłu, leży dokładnie na wierzchołku kąta
    prostego, którego ramiona biegną do świątyni I i IV! - Spojrzał na mnie
    z radością.
    - No i co z tego? Istnieje znacznie więcej budowli, które tworzą ze
    sobą kąt prosty. Cóż w tym dziwnego?
    Julio zbliżył się do mnie prawie groźnie.
    - Ma pan kompas?
    Nosiłem go w torbie z aparatami fotograficznymi. Po chwili przyrząd
    spoczął w wielkim łapsku Julia, który poprosił, żebym spojrzał na
    czerwoną igłę, która jak zawsze wskazywała północ.
    - Czy mógłby pan wskazać piramidę, której przekątne leżą na linii
    północ-południe lub wschód-zachód? - spytał.
    Przeniosłem wzrok z kompasu na piramidy.
    - Nie - powiedziałem.
    Julio uśmiechnął się z wyższością.
    - Dobrze. Wejdźmy na szczyt świątyni I!
    Zarzuciliśmy aparaty fotograficzne na ramię i ruszyliśmy posłusznie
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jaczytam.opx.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Oto smutna prawda: cierpienie uszlachetnia. Design by SZABLONY.maniak.pl.