Start
Estrada i Studio 05 2010, Do czytania, Estrada i Studio, 2010
Estrada i Studio 05.2010, [◙◙◙◙◙ஜ۩۞۩ஜ◙◙◙◙◙ ☆E☆, Estrada I Studio
Ergo Proxy - 05 [Ani-Jiyuu] SG (v.1.0), Anime, Ergo Proxy, Napisy
Essential Mix - MSTRKRFT [24.05.2008], MUZYKA, !! ESSENTIAL MIX !!
Essential Mix - MSTRKRFT [24.05.2008](1), MUZYKA, !! ESSENTIAL MIX !!
Essential Mix - Riva Starr [02.05.2010], MUZYKA, !! ESSENTIAL MIX !!
EverMetal Zine 10 (24.05.2010), ZINY O MUZYCE, EverMetal Zine
EverMetal Zine 05 (10.08.2008), ZINY O MUZYCE, EverMetal Zine
EverMetal Zine 08 (30.05.2009), ZINY O MUZYCE, EverMetal Zine
Eurowybory pod ostrzałem tureckiej krytyki (27-05-2009), Türkiye,Türkçe, Artykuły Portalu Spraw Zagranicznych
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl

  • Era zbliżenia 05 - Region węża - Cherryh Caroline Janice, 1, A tu dużo nowych ebooków

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    C. J. Cherryh
    Region węża
    przełożył Piotr W. Cholewa
    Piekary Ćląskie 1991
    Tytuł oryginału Serpenfs Reach
    Copyright © by C. J. Cherry h, 1980
    Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Gandalf, Piekary Ćl. 1991
    KSI GA PIERWSZA
    Jeśli gdziekolwiek na świecie można byś dzieckiem w Rodzinie, to z pewnością w
    Kethiuy na Cerdinie. Niewielu przybywało tu obcych, niewiele było bezpośrednich za-
    grożeó. Posiadłośś leżała w pobliżu miasta i Dawnego Hallu Alfy, lecz wzgórza i zajęcia
    mieszkaóców pozwalały na izolację od polityki Rodziny. Były tam pola i jezioro, sad
    świecodrzew wyrastających niby pierzaste iglice między czternastoma kopułami; wokół
    doliny wznosiły się kopce. Wszyscy majat kontaktujący się z Ludümi robili to za pośred-
    nictwem Kethiuy, oddzielającego poszczególne kopce i utrzymującego pokój dzięki spe-
    cyficznemu talentowi Meth-marenów, septu i Klanu Rodziny, który zarządzał tą ziemią.
    Pola - te ludzkie i te majat - rozciągały się z jednej strony, z drugiej stały laboratoria, z
    boku magazyny, gdzie azi, klonowani ludzie, zbierali i doglądali bogactw pochodzących
    z handlu z kopcami, produktów pracy laboratoriów i komputerów, będących głównym
    artykułem wymiennym. Kethiuy było miastem, nie tylko Klanem; spokojne, sa-
    mowystarczalne, niezmienne niemal w opinii swrych właścicieli. Kontrin bowiem mierzyli
    swe życie raczej w' dekadach niż w latach i rzadko spotykane dzieci zrodzone, by
    zastąpiś zmarłych, nie miały żadnych wątpliwości, kim muszą się staś i jaki jest
    porządek świata.
    Raen bawiła się, odcinając liście dziennorośli krótkimi, celnymi wystrzałami. Wiał wiatr,
    czyniąc zadanie trudniejszym, więc starannie mierzyła cienkim jak igła promieniem.
    Miała piętnaście lat, a odkąd skoóczyła dwanaście nosiła u paska nieduży miotacz.
    Kontrin byli potencjalnie nieśmiertelni, lecz ona przyszła' na świat wyłącznie dlatego, że
    pewien bliski krewniak zginął przez własną nieuwagę. Nie chciała, by jej następca po-
    jawił się zbyt szybko. Była dobrym strzelcem; jedną z niewielu jej zabaw było robienie
    zakładów i teraz właśnie rozstrzygał się jeden z nich, z którymś z dalszych kuzynów,
    dotyczący odległości od celu.
    Strzelanie do celu, zakłady, biegi wśród żywopłotów na pola, by zobaczyś pracujących
    azi, albo głęboki trans hipnostudiów w Kethiuy, czy praca z komputerami w laboratori-
    ach, dopóki maszyny nie zaczęły jej umożliwiaś komunikacji z obcymi majat... takie
    sprawy wypełniały jej dni, niezmiennie do siebie podobne. Nie korzystała z rozrywek; na
    to miała jeszcze czas, gdy znudzi się perspektywa nieśmiertelności i trzeba będzie
    rozrywek, by przyspieszyś przemijanie lat. Teraz miała się uczyś, zdobywaś umiejęt-
    ności pomocne w chronieniu tego długiego życia. Wyszukane rozkosze dorosłych były
    jeszcze nie dla niej, choś obserwowała je już z rosnącym zainteresowaniem. Siedziała
    teraz na zboczu wzgórza i szybkimi, celnymi strzałami ścinała liście z kołysanego wia-
    trem pnącza. Zdecydowała, że jeśli zaraz pójdzie do laboratorium i spędzi wymagany
    czas przy komputerze, skoóczy przed kolacją i bę-
    dzie mogła wieczorem popływaś po jeziorze. W dzieó było zbyt gorąco. Woda odbijała
    rozpalone do białości niebo i nie dało się nawet spojrześ na nią bez wizjera. Nocą jed-
    nak wszystko, co w niej żyło, unosiło się z dna, a łodzie jak świetliki sunęły po czarnej
    powierzchni, łowiąc ryby, będące rzadkim przysmakiem na stołach Kethiuy. W innych
    dolinach żyła zwierzyna, trzymano nawet stada, lecz w Kethiuy nie pozostało żadne
    żywe stworzenie prócz ludzi. Nie mogło.
    Raen a Sul hant Meth-maren była wysoką, chudą piętnastolatką. Prawdopodobnie
    osiągnęła już swój pełny wzrost. Mieszane pochodzenie, Illit i Meth-mareó, dało jej
    długie ręce i nogi oraz wąską twarz. Na prawej dłoni nosiła chitynowy, lśniący wzorzec,
    żyjący w jej ciele: swój identyfikator, rękojmię wobec kopców, symbol rozpoznawczy
    wszystkich Kontrin. Był to znak dla majat, których oczy nie rozpoznawały rysów twarzy.
    Bety nie były znaczone, azi mieli maleóki tatuaż. Oznaką Kontrin były żywe klejnoty,
    które nosiła i ona.
    Pęd opadł wreszcie, przepalony na wylot. Wsunęła miotacz do 'kabury i wstała. Na-
    ciągnęła na głowę kaptur solskafu - kombinezonu słonecznego, i zanim wyszła z cienia,
    ustawiła wizjer tak, by ochraniał oczy. Czekała na nią nauka, więc nie spieszyła się
    zbytnio. Poszła okrężną drogą skrajem lasu, gdzie było chłodniej i nie tak stromo.
    Jej uwagę zwrócił natarczywy, jednostajny düwięk. Rozejrzała się i popatrzyła w niebo.
    Przelatujące tędy helikoptery nie były niczym niezwykłym; jezioro Kethiuy stanowiło
    widoczny z daleka drogowskaz dla wszystkich, którzy sterowali ręcznie i kierowali się do
    posiadłości północnych.
    Lecz te dwa były za nisko. Zbliżały się.
    Goście. Ucieszyła się. Nie będzie musiała dziś siedzieś przy komputerze. Skręciła z
    drogi do laboratorium i zbiegła w dół przez kamienie i krzaki z dziecięcą beztroską lawi-
    rując po stromym zboczu, ucieszona przewidywaną zabawą i odwołaniem lekcji.
    Coś poruszyło się między drzewami. Zatrzymała się natychmiast i położyła dłoó na
    rękojeści miotacza. Nie bała się zwierząt, lecz ludzi i wszystkiego, co kryło się i czaiło.
    Majat.
    Zdumiona dostrzegła ciemną postaś pośród liści, znieruchomiałą w pozycji obronnej i
    półtora rażą od niej wyższą. Fasetowe oczy migotały przy najmniejszym ruchu głowy.
    Chciała zawołaś przekonana, że to jakaś Robotnica zgubiła drogę z laboratoriów -
    czasem zawodziły je oczy i oszołomione chemikaliami traciły orientację. Ale nie powinna
    zajśś tak daleko...
    Głowa obróciła się w jej stronę. To nie była Robotnica. Teraz widziała wyraünie masy-
    wne szczęki i pancerz.
    Nie mogła dostrzec emblematów kopca, a ludzkie oczy nie rozróżniały kolorów majat.
    Ten przykucnął wśród plam światła przebijającego się przez liście. Wyglądał jak luüny
    zestaw wystających stawów i skórzastych koóczyn - Wojownik, do którego nie należało
    się zbliżaś. Wojownicy pojawiali się czasem, by popatrześ na Kethiuy, na to, co zdołają
    dostrzec ich ślepe oczy,
    po czym oddalali się, nie zdradzając swych tajemnic. Įałowała, że nie widzi jego em-
    blematów; mógł pochodziś z każdego z czterech kopców, podczas gdy tylko łagodni
    niebiescy i zieloni kontaktowali się z Kethiuy. Handel z czerwonymi i złotymi odbywał się
    za pośrednictwem zielonych. Czerwony lub złoty Wojownik byłby bardzo niebezpieczny.
    Zresztą nie był sam. Inni podnosili się wolno: trzech, czterech. Lęk ścisnął jej żołądek -
    irracjonalny lęk, przekonywała sama siebie. Jeszcze nigdy w historii Kethiuy majat nie
    skrzywdzili nikogo w granicach doliny.
    - Jesteście na ziemi Kethiuy - oznajmiła unosząc dłoó, która identyfikowała ją w ich oc-
    zach. - Wracajcie. Wracajcie.
    Majat patrzył na nią przez chwilę, po czym cofnął się. Nie miał emblematu, dostrzegła
    ze zdumieniem. Obniżył nieco pozycję na znak zgody; przynajmniej miała nadzieję, że
    to właśnie chciał wyraziś. Stała nieruchomo, czekając na jakąkolwiek zmianę, atak.
    Serce biło jej mocno. W laboratoriach nigdy nie zostawała z nimi sama i teraz widok
    potężnego Wojownika i jego towarzyszy, cofających się na jej rozkaz, zdawał się zbyt
    fantastyczny.
    - Władca kopca - syknął majat i niespodziewanie ruszył z oszałamiającą szybkością
    przez krzaki. Inni pobiegli za nim.
    Władca kopca. Gorycz przebijała w równym głosie Wojownika. Przyjaciele kopca woleli
    mówiś majat w laboratoriach, delikatnie dotykając ludzi i chyląc głowy z pozorną szcze-
    rością.
    Huk silników zapowiedział lądowanie helikopterów. Raen czekała rozglądając się
    uważnie. Nigdy nie odwracaj się do nich plecami - słyszała to przez całe życie, nawet
    od ludzi, których kontakty z kopcami były najbliższe. Majat poruszali się zbyt szybko, a
    zwykłe zadrapanie, nawet przez Robotnicę, było śmiertelnie groüne.
    Cofnęła się, uznała, że można już odwróciś się bez ryzyka i pobiec dalej... lecz cały
    czas oglądała się przez ramię.
    Ćmigłowce stały już na ziemi. Strugi powietrza spod wirników przyginały üdübła trawy
    pod bramą, tuż przy brzegu jeziora.
    Głos dzwonu oznajmił Klanowi, że przybyli obcy. Raen raz jeszcze spojrzała za siebie,
    by stwierdziś, że majat zniknęli na dobre, po czym lekkim truchtem pobiegła w stronę
    helikopterów. Były czerwone w zielone pasy: kolory Klanu Thon, przyjaciół septu Sul
    Meth-marenów. Silniki ucichły i z wnętrza zaczęli wysiadaś mężczyüni i kobiety. Otwor-
    zono bramy i Meth-marenowie wyszli powitaś gości, większośś z nich bez solskafów -
    tak nieoczekiwana była ta wizyta i tak wielka radośś z odwiedzin Thonów.
    Pierwsi goście nosili płaszcze Thonów. Między nimi widaś było biel i żółś Yaltów, także
    witanych serdecznie. Lecz po nich wyszli z helikopterów ludzie w czerni otoczonej
    czerwienią Haldów i inni, w błękicie Meth-marenów, lecz z czarną obwódką zamiast
    białej septu Sul.
    Sept Ruil Meth-marenów i Hałdo wie. Raen stanęła jak wryta. Pozostali także. Powita-
    nie przestało byś serdeczne. Gdyby nie ochrona przyjaznych barw Thonów, żaden Ruil
    ani Hałd nie odważyłby się postawiś tu nogi.
    Po chwili jednak jej krewniacy odsunęli się i pozwolili im wejśś. Helikoptery wypluły
    jeszcze kilku Thonów i Yaltów, lecz nikt ich już nie witał. I jeszcze kogoś - dwie dziesiątki
    azi, w solskafach, z opuszczonymi wizjerami, anonimowych.
    Uzbrojeni azi. Raen patrzyła na nich z niedowierzaniem, nerwowo przemykając się
    dookoła lądowiska. Oglądając się co chwilę dotarła do bramy. Była oburzona do głębi
    swego niewielkiego doświadczenia życiowego. Była zła na Ruil, drugą odnogę Meth-
    marenów. Ruil oznaczali kłopoty, a azi-straż-nicy byli dowodem ich bezczelności. Była
    tego pewna. Thonowie nie potrzebowali ochrony.
    Z pozornym lekceważeniem przedefilowała przez bramę. Azi septu Sul zamknęli ją
    dokładnie, pozostawiając azi przybyszów na słoócu. Raen życzyła im udaru. Ponuro
    ruszyła w stronę domu. Cały dzieó miała popsuty.
    Wciąż czuła zdziwienie, widząc czeró septu Ruil pomiędzy biało obramowanymi płaszc-
    zami Sul, a tym bardziej, widząc czerwieó i czeró Haldów; szokował fakt, że wpuszc-
    zono ich do jadalni, gdzie odbywały się narady Klanu.
    Raen siedziała obok matki i czuła się przy niej bezpiecznie. Jej matka, Morel, poczęła ją
    z jednym z Illitów, który sam był spokrewniony z Thona-mi. Zastanawiała się, czy ktoś z
    obecnych nie jest jej dalekim kuzynem. Jeśli nawet tak było, to matka, która musiała
    wiedzieś, milczała, a hipnostudia także nie dały żadnych wskazówek. v
    Dziadek zasiadł u szczytu stołu... więcej niż dziadek, ale tak było krócej - najstarszy z
    Meth-marenów, ten Meth-maren, siwowłosy i przygarbiony pod ciężarem przeżytych
    dziesięcioleci, pięciuset obiegów Cerdina wokół jego słoóca. Był najstarszy z septu Sul i
    z Ruil także, więc musieli go szanowaś. Raen zawsze spoglądała na niego z lękiem,
    ostatnio niezbyt często, gdyż rzadko opuszczał swoją pustelnię w zachodnim skrzydle,
    by wtrącaś się w sprawy domowe. Częściej wyruszał na Alfę, by wziąś udział w Radzie,
    gdzie dysponował sporym blokiem głosów. Meth-marenowie, w przeciwieóstwie do in-
    nych Klanów, których członkowie rozproszyli się po wszystkich światach Regionu, trzy-
    mali się blisko domu, blisko Kethiuy. Ze wszystkich dwudziestu siedmiu Klanów i
    pięśdziesięciu ośmiu septów w ramach tych Klanów, jakie tworzyły razem Rodzinę,
    Meth-maren Sul byli jedynymi, którym obowiązki z rzadka tylko kazały wyjeżdżaś gdzieś
    dalej od Cerdina i kopców. Tutaj mieściła się placówka Rodziny, pomiędzy kopcami a
    Ludümi, gdy tymczasem Meth-maren Ruil, bezdomni od czasu rozpadu, przenosili się z
    miejsca na miejsce po całej Alfie i gdzie tylko mogli korzystali z gościny.
    Hałdo wie pamiętali dzieó, gdy walczyli Meth-marenowie z Meth-marena-mi. Zapłacili
    krwią za udzielenie schronienia mordercom Ruilów, więc potężne musiały byś argu-
    menty, które doprowadziły do spotkania Haldów i obu septów Meth-marenów pod
    jednym dachem.
    IO
    Yaltowie i Thonowie musieli użyś wszystkich swoich wpływów, by skłoniś dziadka do
    wyrażenia zgody na to zebranie. Haldowie i rozbici Meth
    -marenowie siedzieli przy tym samym stole, starannie rozdzieleni przez Yal-tów i
    Thonów. Haldowie i Ruilowie wykazywali odwagę graniczącą z brawurą, jedząc i pijąc
    to, co podawali Jm Sul.
    Sama Raen odczuwała pewne dolegliwości żołądkowe i odmówiła, gdy kelner-azi podał
    kolejne wyszukane danie.
    - Kawę - powiedziała i azi Mev szeptem przekazał jej polecenie innym: Filiżanka stanęła
    przed nią natychmiast, gdyż była córką prawnuczki najstarszego, potomkiem w prostej
    linii, a w Klanie obowiązywała hierarchia dziedziczna. Z jednej strony 'pochlebiało jej to,
    z drugiej zaś przysparzało problemów. Pozwalało zasiąśś dziś przy stole i z koniec-
    zności przebywaś wśród starszych od niej, z których większośś czuła się tym urażona.
    Raen starała się zachowywaś jak matka, z wystudiowanym lekceważeniem dla wszyst-
    kiego, co się rozgrywało. Niestety. Naprzeciw siedział Ruil, kuzyn Bron. Unikała jego
    wzroku, gdy tylko mogła, ponieważ był zuchwały i wyzywający.
    - Przybyliśmy w nadziei na pojednanie - mówił starszy Thonów na drugim koócu stołu.
    Wstał właśnie, by wygłosiś swą mowę. - Meth-mare-nowie, czy pozwolicie, by Ruil
    zabrał głos w tym miejscu? Czy nadal wolicie pośredników?
    - Chcesz powiedzieś - zaczął dziadek uroczystym tonem - że winniśmy przyjąś do sie-
    bie tę naszą nieprawą gałąü. Oderwali się z własnej woli. Nie są w Kethiuy mile widzi-
    ani. Sprawiają nam kłopoty, a kopce starają się ich unikaś. Sept Ruil zraził je i nie jest to
    naszą winą. To jest teren kopców. Ci,, którzy nie potrafią żyś w tych warunkach, nie
    mogą tu mieszkaś.
    - Nasze zdolności - wtrącił Tel Ruil Meth-maren - kierują nas ku innym kopcom, niedo-
    stępnym dla Sul.
    - Do czerwonych i złotych - podbródek dziadka drgał z gniewu.
    - Sam siebie oszukujesz, Telu a Ruil. One nie żywią miłości dla rodzaju ludzkiego, a już
    najmniej dla Ruilów. Wiem, że macie kontakty wśród czerwonych. Pogłoski o tym doci-
    erają wszędzie. Wiem, o co wam chodzi i dlaczego zadaliście sobie trud wciągnięcia do
    tej sprawy Thonów i Yaltów. Wasze plany budowy na jeziorze Kethiuy są nie do przy-
    jęcia.
    - Jesteś głową Klanu - odparł Tel. Miał nieprzyjemny głos, nosowy i jękliwy. - Powinieneś
    byś bezstronny w sprawach septów. A jednak trwasz w nienawiści, która zaczęła się,
    zanim większośś z tu obecnych przyszła na świat. Byś może sept Sul odczuwa
    zazdrośś, gdyż Ruil potrafią rozmawiaś z dwoma kopcami, do których oni sami nie
    mogą się zbliżyś. To majat do nas przyszli, nie my do nich. Nas wybrali. Thonowie
    widzieli; Thonowie mogą zaświadczyś. Wszystko zgodnie z Paktem. Czerwony kopiec
    obiecał nam współpracę pod warunkiem, że zabezpieczymy posiadłośś w pobliżu ich
    terenów, na jeziorze. Przybyliśmy prosiś, Najstarszy. To wszystko. Prosiś.
    - Popieramy ich prośbę - odezwał się Thon.
    - Yalt zgadzają się - rzekł drugi starszy. - Rozsądek nakazuje Meth
    -marenom zakoóczyś spory i wyciągnąś korzyści z tej decyzji.
    ii
    -7- Czy Hałd proszą o to samo?
    Zapadła cisza. Raen siedziała bez ruchu, czując, jak mocno bije jej serce.
    Wstał starszy Haldów.
    - Jesteśmy w pewien sposób zamieszani w obecną sytuację, Meth-mare-nie. Dawna
    zwada trwa już za długo. Jeśli ma się teraz zakoóczyś, musimy się w to wmieszaś.
    Gdybyśmy tego nie zrobili, Meth-marenowie mieliby pokój, a my nie. Chcemy zapom-
    nieś o przeszłości. Zrozumcie to.
    - Jesteście tu, by poprześ Ruilów.
    - Stare zobowiązania, Meth-marenie.
    Nie mówili o przyjaüni. Nawet Raen to zauważyła. Przez chwilę panowała nieprzyjemna
    cisza, a Ruilowie spoglądali groünie.
    - Mamy takie możliwości - kontynuował Hałd - których nie można lekceważyś. x
    - Wracaj do rzeczy - wtrącił Yalt. - Prosimy cię o to.
    - Nie - odezwały się głosy członków Klanu. Lecz Najstarszy nie sprzeciwił się. Z wolna
    przebiegł wzrokiem po twarzach obecnych i pokiwał głową.
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jaczytam.opx.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Oto smutna prawda: cierpienie uszlachetnia. Design by SZABLONY.maniak.pl.