Start Estrada i Studio 07 2010, Do czytania, Estrada i Studio, 2010 Ewa Foley - Sposoby relaksacji, relaks Ewa Pałaczyńska - Winek - Oskar i reszta. Świat widziany oczami dziecka.DZIECKO, Ksiazki, Podręczniki Ewa Dąbrowska - Przywracając zdrowie żywieniem, ➡ ZDROWIE Ewa Jeleń-Kubalewska - Cierpienie i śmierć jako współczesny performans medialny. Perspektywa performatyczna, Ewa Jagiełło - Etnograf w cybermedynie. Próba zastosowania etnograficznej analizy zawartości, Estrada i Studio 07.2010, [◙◙◙◙◙ஜ۩۞۩ஜ◙◙◙◙◙ ☆E☆, Estrada I Studio Ewa Domańska - Zwrot performatywny we współczesnej humanistyce, Teksty różnorodne - kultura, film, literatura, sztuka Evanovich Janet - 07 - Seven Up, Janet Evanovich, Stephanie Plum Ewa Pałczyńska Winek - Oskar i reszta, aaaaaaaaaaaaaaaaaa, Kolekcja Złotych Myśli do zachomikowania +2000p |
Ewa wzywa 07 - 140 - Krajewska-Szukalska Zofia,[ Pobierz całość w formacie PDF ]Ewa wzywa 07... Ewa wzywa Pierwsza nagroda w konkursie ,,Iskier’’ na opowiadanie sensacyjno- kryminalne ZofiaKrajewska—Szukalska Zygmunt Bohdanowicz BEZPIECZNYŚWIADEK CZĘŚĆPIERWSZAREMISJA Jan Makowicz nie miał już siły pójść do domu. Przyszedł do swojej pracowni zaraz po skończeniu zająć na uczelni, a teraz, po blisko dziesięciu godzinach w niej spędzonych, zapewne nie wiedział już, w którym roku się urodził. Rysunki dzisiaj skończone jutro trafią do kreślarki, która zawsze starannie dopieszczała jego projekty... Trzeba pójść do domu, wykąpać się, dać co nieco do zjedzenia Ziut—kowi i położyć się choć na dwie, trzy godziny. Potem wstać, przygotować „kocią" rybę i znowu wejść w codzienny młyn. Oddać rysunki kreślarce... Na to wszystko Jan nie miał siły. Siedział przy stole założonym ołówkami, farbami, kreślonymi od ręki szkicami i starannie rozrysowanymi planami. Gdzieś wśród tej sterty papierzysk leżał oficjalny list, zawiadamiający „Szanownego Pana Docenta", że wygrał międzynarodowy konkurs architektoniczny. Dwa metry od fotela Jana, na wąskim, pojedynczym tapczanie, spał Krzysztof. Od dwóch lat pracowali razem. Projekt, który właśnie kończyli, był jednym z wielu, które powstały w pracowni Makowi—cza. Dla Krzysztofa, współautora, mógł on stać się początkiem kariery, Tymczasem Jan miał w nosie swój tytuł naukowy. Tak naprawdę zależało mu od kilkunastu lat jedynie na tym, aby być zajętym. Pracował „do zabicia" i wymagał tego od innych. Przynosiło to efekty, czego najlepszym dowodem był leżący na stole list. Nie było to jego pierwsze zwycięstwo w rozlicznych konkursach, w których brał udział. W dużej, ciemnawej pracowni, rozświetlonej jedynie punktową lampą, której blask padał na biurko, w ciszy nadchodzącego poranka zbliżający się do czter- dziestki Jan zastanawiał się, po co mu to wszystko było. I nie miał komu o tym powiedzieć. Chyba że buremu, bezczelnemu kotu, który zamieszkał razem z nim w kilka lat po śmierci żony, Nie był jednak przekonany, czy Ziutek to pojmie. Przyzwyczajony do pracy w nocy nie rozumiał zmęczenia, które go nagle ogarnęło. Sięgnął do szuflady, wyciągnął opakowanie „Meprobamatu". Połknął jedną pastylkę, popił wystygłą herbatą. Czas obudzić Krzysztofa. Wiedział, że tamten wstanie, razem wyjdą z pracowni, a on sam zdąży dojechać do domu, zanim lekarstwo zacznie działać. Wstał, potrząsnął ramieniem śpiącego i nic czekając, aż Krzysztof wstanie, wyszedł na balkon, zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi. Dwa piętra niżej biegła wzdłuż nabrzeża Wisły wąska, martwa uliczka. Po obu jej stronach tkwiły szare, bezbarwne o tej porze samochody, spośród których wyróżniał się duży, jasnożółty furgon. Z sąsiedniego budynku, typowej przed- wojennej czynszowej kamienicy, wyszła lekko się chwiejąc i szeroko rozstawiając szczupłe nogi młoda dziewczyna. Ubrana była w zapinaną na suwak elastyczną, głęboko wydekoltowaną bluzkę i wysoko, niemal do biodra rozciętą spódnicę. Przeszła pod jedynym oświetlonym balkonem i już miała zanurzyć się w szarość ulicy, gdy tuż przed nią zatrzymał się jakiś mężczyzna w jasnym, zasłaniającym twarz kaszkiecie. W pierwszym momencie dziewczyna cofnęła się z przestrachem, ale już po chwili uśmiechnęła się zachęcająco. Mężczyzna coś powiedział, a ona nadal się uśmiechając skinęła głową, rozsunęła nieco suwak bluzki i przycisnęła jego stopę swym złocisto połyskującym pantofelkiem, a potem wyciągnęła rękę. Bezmyślnie obserwujący tę scenę Jan dostrzegł, jak mężczyzna położył na wyciągniętej dłoni dziewczyny zwitek banknotów, pochylił się do jej ucha i szeptem coś tłumaczył. Nagłe „panienka" odchyliła się gwałtownie i z całej siły trzasnęła go w twarz, a on szybko, najszybciej jak umiał, sięgnął do innej kieszeni, wyciągnął garść banknotów i nie licząc wcisnął je dziewczynie do ręki. Ta spojrzała na nie i chwilę zastanawiała się. Potem wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się, wzięła mężczyznę pod rękę. Skierowali się w stronę rosnących na brzegu pobliskiej Wisły krzaków. Siedzący na tapczanie Krzysztof półprzytomnym ruchem wetknął do ust pa- pierosa i sięgnął po leżącą obok popielniczki elegancką zapalniczkę Makowicza. Obejrzał ją, a potem delikatnie odłożył z powrotem, uważając, aby leżała dokładnie tak samo, jak poprzednio, Rozejrzał się, znalazł zapałki i kilkakrotnie zaciągnął się dymem. Nie stać go było na takie zapalniczki, na taką pracownię i drogi koniak, którego na wpół opróżniona butelka stała na podłodze obok półki. Rzucił w nią zapałkami, a potem nalał sobie pełen kieliszek, wypił, nalał ponownie, bacząc, aby nie było w nim więcej niż połowa. To samo zrobił z drugim. Wziął obydwa i wyszedł na balkon, na którym stał Jan. Makowicz odwrócił się, a zobaczywszy na twarzy Krzysztofa dobrze sobie znany grymas zawiści ponownie zaczął obserwować pustą już i coraz jaśniej oświetloną wschodzącym słońcem ulicę. Od dawna wiedział, że Krzysztof zgodził się z nim współpracować tylko dlatego, aby ułatwić sobie karierę. Dlatego też nie zareagował, gdy Krzysztof z kieliszkami w ręku stanął obok niego. — Zobacz — odezwał się w przestrzeń — tam na dole od lat działa melina, do której co chwila ktoś zachodzi po wódkę. — Po takim dniu chce ci się jeszcze obserwować pijaków? — Krzysztof poda) mu kieliszek, z którego Jan napił się odruchowo, zapominając o wcześniej przyjętym lekarstwie. Makowicz nie odpowiedział. Miał twarz steranego wieloma walkami boksera wagi ciężkiej. Gdyby nie to, że był przy tym niski, szczupły i z wyraźnie zaznaczoną łysiną, można by go nawet za takiego wziąć. Dzisiaj, a właściwie wczoraj, odwalił z rektorem i wiceministrem oficjalną galówkę. Ku swemu zaskoczeniu odkrył w jej trakcie, że kierowane pod jego adresem pochwały i gratulacje sprawiają mu autentyczną przyjemność. Trwało to jednak do chwili, gdy zorientował się, że obaj panowie nie wychodzą poza utarte schematy urzędowych porzekadeł. Wtedy zaczął ich oszukiwać. Rektor — jak szybko się zorientował — oszukiwał także udając, że jest szczęśliwy, że na jego uczelni pracuje tak wybitny naukowiec i władze wyższe to dostrzegają. Minister zaś oszukiwał starając się ich przekonać, że w ogóle cokolwiek go to obchodzi. Wszyscy byli bardzo sympatyczni. Mieli poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Później odbyło się spotkanie w kawiarni z kolegami, z których każdy był dla Jana miły i ujmujący, bowiem wiedział, że to właśnie pan docent będzie decydo- wał o tym, kto pojedzie za granicę realizować nagrodzony projekt, a kto jeszcze długie lata będzie kupował mięso i benzynę na kartki. —Mało dzisiaj zrobiliśmy... — odezwał się do Krzysztofa, stawiając kieliszek na balustradzie balkonu. —Naleję ci jeszcze — zbagatelizował tamten i zanim Makowicz zdążył coś powiedzieć zniknął w pokoju. Jan poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu. To było przyjemne. Rozejrzał się z zadowoleniem. I raptem znieruchomiał. — Zamordował ją — powiedział po chwili, jeszcze jakby nie wierząc w to, co zobaczył. — Morderstwo!!! Zaalarmowana milicja zamiast, jak to sobie wyobrażał przyzwyczajony do fil- mów kryminalnych Jan, przyjechać z wyciem syren w kilkanaście lub co najmniej kilka radiowozów, zjawiła się szarą nyską i fiatem z cywilną rejestracją. Z samochodów wylazło kilku niemiłosiernie ziewających facetów, wściekłych, że każą im łazić po nadwiślańskich krzakach. W pracowni Makowicza oficera milicji zainteresowała przede wszystkim resztka koniaku w butelce. Starszy od Jana o jakieś dziesięć lat, siedział na niewygodnym wysokim stołku i milcząc przyglądał się panującemu tu bałaganowi. Jan był mu właściwie wdzięczny za to, że nie zasypuje go pytaniami. Patrząc bezmyślnie na twarz oficera czuł łopoczące serce, koszmarną suchość w ustach i niczym nic uzasadniony lęk przed czymś, czego nie potrafił nazwać. „Meprobamat" z koniakiem harcowały w najlepsze w jego organizmie. Wiedział, że gdzieś, i dawno temu, spotkał już tego człowieka. Wiedział też, że powinien to sobie przypomnieć, ale był całkowicie zobojętniały. Nagle spotkał się ze wzrokiem milicjanta, w którym także dostrzegł za- interesowanie. Jakby obaj myśleli o tym samym. — Co pan pamięta? — głos oficera był znużony, ale jednocześnie było w nim coś z uprzejmości. Makowicz odczekał chwilę, aż pytanie do niego dotrze, a później przez chwilę starał się skupić nad odpowiedzią. — Ja naprawdę widziałem morderstwo — mówił ostrożnie i powoli, jak mó- wi alkoholik, który stara się ze wszystkich sił nie bełkotać. — Jakiś mężczyzna, miody, sądząc po ruchach, wysportowany i silny fizycznie wrzucił do rzeki ciało prostytutki... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
||||
Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Oto smutna prawda: cierpienie uszlachetnia. Design by SZABLONY.maniak.pl. | |||||