Start
Ernest Bryll - Dramaty I Wiersze(1), Wszystko, poprostu wszystko
Ernest Adams projektowanie gier. podstawy. wydanie ii scan, ebooki-ksiazki
Ernest Bryll - Dramaty I Wiersze, książki
Ernest Hemingway - 49 opowiadań, !!! 2. Do czytania, Zachomikowane(1)
Ernest Hemingway - Rajski Ogród (m76)(1), Hemingway
Ernest Hemingway - Komu Bije Dzwon (m76), Hemingway
Ewing Amy - Klejnot TOM 1, książki
Ewolucja i stworzenie - Ernan McMullin, religia w
Evans, Fotografia i grafika, 02 Fotografia na łamach prasy + czysta fotografia
Ewangelia według św. Łukasza, RELIGIA
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl

  • Ernest Hemingway – Wiosenne Potoki (m76), Hemingway

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Hemingway
    Ernest
    – Wiosenne potoki(z txt)
    „CZERWONY ŚMIECH I CZARNY ŚMIECH”
    Mnie się wydaje, że jedynym źródłem prawdziwej śmieszności jest udawanie. - Henry Fielding.
    Yogi Johnson stał i wyglądał przez okno wielkiej fabryki pomp w stanie Michigan. Niedługo
    zawita tu wiosna. Czy to możliwe, że - jak powiada mój koleś Hutchinson - „skoro przyszła zima,
    wiosna jest tuż tuż”? Yogi Johnson zastanawiał się, czy sprawdzi się to i w tym roku. Dwa okna
    dalej stał Scripps O’Neil - wysoki, chudy mężczyzna o długiej, chudej twarzy. Obaj patrzyli na
    puste podwórko fabryki. Śnieg przykrył skrzynie z pompami, które wkrótce zostaną stąd zabrane.
    Kiedy nadejdzie wiosna i stopnieje śnieg, robotnicy powyciągają je ze stert i przetransportują na
    stację G.R.&I, gdzie zostaną załadowane na lory i wyekspediowane. Yogi Johnson spoglądał przez
    okno na zasypane śniegiem pompy, ajego oddech rysował na szybie małe, baśniowe kwiaty. Yogi
    Johnson myślał o Paryżu. Może właśnie te wzory na szybie skojarzyły mu się z wesołym miastem,
    w którym kiedyś spędził dwa tygodnie. Dwa najszczęśliwsze tygodnie w życiu. Były już za nim.
    Podobnie jak cała reszta.
    Scripps O’Neil miał dwie żony. Gdy tak wyglądał przez okno, wysoki, chudy, krzepki, myślał o
    obu kobietach. Jedna mieszkała w Macelonie, druga w Petoskey. Tej z Mancelony nie widział od
    zeszłej wiosny. Patrzył na zaśnieżone podwórko fabryki i zastanawiał się, co też przyniesie wiosna.
    Z tą żoną z Mancelony Scripps często się upijał. Gdy się upił, oboje byli szczęśliwi. Chodzili razem
    na dworzec, wędrowali wzdłuż torów, siadali na nasypie i pili obserwując przejeżdżające pociągi.
    Zasiadali pod sosną na niewielkim pagórku, pili i patrzyli na pociągi. Czasem pili całą noc. Czasem
    przez tydzień bez przerwy. I dobrze im to robiło.Dawało Scrippsowi siłę. Scripps miał córkę, na
    którą żartobliwie wołał „Lousy /Wszawa, wstrętna (przyp. tłum.)/ O’Neil. W rzeczywistości
    nazywała się Lucy. Pewnej nocy, kiedy Scripps i jego stara popijali w pobliżu torów już trzy lub
    cztery dni, stracił żonę. Nie wiedział, gdzie się podziała. Kiedy oprzytomniał, było zupełnie
    ciemno. Poszedł torami do miasta. Podkłady pod stopami wydawały mu się bardzo twarde.
    Próbował iść po szynach. I też nie mógł. Jasne, dlaczego. Znowu zaczął iść po podkładach. Do
    miasta było daleko. W końcu zobaczył światła nastawni. Porzucił tory i przeszedł koło szkoły
    średniej w Mancelonie. Budynek z żółtej cegły. Żadnych śladów rokoka jak na tych kamieniczkach
    w Paryżu. Nie, nigdy nie był w Paryżu. To nie on. To jego przyjaciel, Yogi Johnson. Yogi Johnson
    wyglądał przez okno. Niedługo przyjdzie pora zamykania fabryki na noc. Ostrożnie otworzył okno,
    tylko odrobinę. Śnieg na podwórzu zaczął topnieć. Wiał ciepły wiatr. Pompiarze nazywali go
    „chinook”. Jego podmuch wtargnął przez okno. Wszyscy robotnicy zaczęli odkładać narzędzia.
    Wielu znich to Indianie. Bygadzista był niskim facetem o żelaznych szczękach.Kiedyś wybrał się
    aż do Duluth. Duluth leżało po drugiej stronie błękitnego jeziora, na wzgórzach Minnesoty.
    Przydarzyła mu się tam cudowna rzecz. Brygadzista włożył palec do ust, poślinił go i podniósł do
    góry. Poczuł powiew ciepłej bryzy. Potrząsnął ze smutkiem głową i uśmiechnął się do mężczyzn.
    Był to raczej ponury uśmiech. -No cóż, chłopcy, „chinook” jak się patrzy - stwierdził.
    Robotnicy odwiesili narzędzia na miejsca. Większość milczała. Na wpół zmontowane pompy
    znalazły się na półkach. Robotnicy ruszyli jeden za drugim do łazienki. Jedni rozmawiali, inni
    milczeli, jeszcze inni pomrukiwali. Zza okna dobiegały indiańskie okrzyki wojenne.
    Scripps O’Neil stał przed szkołą średnią w Mancelonie i przypatrywał się rozświetlonym oknom.
    Dookoła było ciemno, padał śnieg. Padał, odkąd Scripps mógł sięgnąć pamięcią. Zatrzymał się
    jakiś przechodzień i przypatrywał O’Neilowi. Jednak w końcu kim mógł być dlań ten człowiek?
    Nieznajomy ruszył przed siebie. Scripps stał w śniegu i gapił się w jasne okna szkoły. W środku
    uczono się różnych rzeczy. Do późnej nocy. Chłopcy rywalizowali z dziewczętami wpędzie ku
    wiedzy, który ogarniał całą Amerykę. Jego córka, mała Lousy, dziewczynka, która, lekko licząc,
    kosztowała go siedemdziesiąt pięć dolarów - tyle wyniosły honoraria lekarzy - uczyła się tam
    wśrodku. Scrippsa rozpierała duma. Dla niego było już za późno na naukę. Ale Lousy dzień w
    dzień, wieczór po wieczorze, zdobywała tu wiedzę. Ta dziewczyna miała dryg, nie ma co! Scripps
    ruszył w stronę domu. Nie był duży ten dom, ale to nie przeszkadzało jego starej. -Scripps -
    mawiała często, kiedy popijali - nie chcę pałacu. Wystarczy mi miejsce, gdzie nie wieje. Scripps
    wziął ją za słowo. Teraz, gdy późnym wieczorem brnął przez śnieg, zobaczył światła własnego
    domu i poczuł zadowolenie, że wziął ją za słowo. Dobrze, że nie wracał do pałacu. On, Scripps, nie
    należał do facetów, którzy chcieliby mieć pałace. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Coś wciąż
    chodziło mu po głowie. Starał się od tego uwolnić, ale bez rezultatu. Cóż takiego napisał spotkany
    pewnego razu w Detroit jego kumpel - poeta Harry Parker? Harry zwykł był recytować: „Choćbym
    przebiegał pałace i przyjemności, kiedy coś tam, coś tam, coś tam, nie ma to jak własne włości”.
    Nie pamiętał słów. Przynajmniej nie wszystkie. Napisał do nich prostą melodię i uczył Lucy
    śpiewać. To było za czasów jego pierwszego małżeństwa. Mógł był zostać kompozytorem, jednym
    z tych gości piszących kawałki dla Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej, gdyby tylko dano mu
    szansę. Postanowił nakłonić Lucy, by zaśpiewała tę piosenkę dziś wieczór. Już nigdy nie sięgnie po
    kieliszek. Picie zrujnowało jego słuch. Wielokrotnie, kiedy był pijany, gwizdy pociągów
    wjeżdżających na wzniesienie w Boyne Falls zdawały mu się znacznie piękniejsze od wszystkich
    rzeczy,które kiedykolwiek napisał ten typ Strawiński. Picie do tego doprowadziło. To był
    błąd.Powinien wyjechać do Paryża. Jak ten gość, który grał na skrzypcach, Albert Spalding.
    Scripps otworzył drzwi i wszedł.
    -Lucy, to ja, Scripps! - zawołał.
    Nie będzie już więcej pił. Dość nocy spędzonych przy torach. Może trzeba kupić nowe futro dla
    Lucy? Może ona jednak chce mieszkać w pałacu, a nie tutaj? Nigdy się nie dowiesz, jak naprawdę
    należy traktować kobietę.Może to miejsce wcale nie chroni fantastycznie od wiatru? Zapalił
    zapałkę. -Lucy! - krzyknął.
    W jego głosie było głuche przerażenie. Jego przyjaciel, Walt Simmons, słyszał taki ryk, kiedy
    pewnego razu jakiś ogier wpadł pod koła autobusu na placu Vendome w Paryżu. W Paryżu nie
    kastrowano koni. Wszystkie to ogiery.Klaczy nie hodowano. Od zakończenia wojny. Wojna
    wszystko zmieniła. -Lucy! - wykrzyknął - Lucy!
    Żadnej odpowiedzi. Dom był pusty. Kiedy tak stał, samotny, wysoki, chudy, w opuszczonym
    domu, kłębiące się od śniegu powietrze przyniosło indiańskie okrzyki wojenne. Scripps wyjechał z
    Mancelony. Całkowicie skończył z miasteczkiem. Cóż mogło mu ono dać? Zupełnie nic.
    Pracowałeś całe życie i wtem zdarza się coś takiego! Znikają wieloletnie oszczędności. Wszystko
    przepadło. Ruszył do Chicago, żeby znaleźć pracę.Chicago to było właśnie to. Spójrzmy na
    położenie geograficzne - na samym końcu jeziora Michigan. Chicago może wiele zdziałać. To
    jasne dla każdego głupka. Scripps mógłby kupić kawałek gruntu tam, gdzie znajduje się Loop -
    wielka, handlowo - przemysłowa dzielnica. Mógłby kupić grunt tanio i położyć na nim łapę. Niech
    tylko spróbują mu go zabrać. Już przecież wiedział, co i jak. Samotny, z gołą głową, szedł wzdłuż
    torów kolei G.R.&I. Śnieg prószył mu na włosy. To była najzimniejsza noc, jaką pamiętał.
    Podniósł zmartwiałego ptaszka, który zmarzł i spadł na tory. Aby go rozgrzać, umieścił go pod
    koszulą. Ptak zagnieździł się koło ciepłego ciała i skubał dziobem jego pierś z wdzięcznością. -
    Biedny mały - powiedział Scripps - tobie też zimno.
    Łzy napłynęły mu do oczu.
    -Cholera z tym wiatrem! - wykrzyknął Scripps i ponownie stawił czoło śnieżycy. Wiatr wiał wprost
    od Lake Superior, druty telegraficzne nad głową Scrippsa śpiewały. Ujrzał w ciemnościach wielkie
    żółte oko zbliżające się ku niemu. Ogromna lokomotywa przedzierała się przez śnieżycę, była
    coraz bliżej. Scripps zszedł z torów, by ją przepuścić. Cóż to powiadał staruszek Szekspir: „Kto
    silny ten rządzi”? Scripps zastanawiał się nad cytatem, aż pociąg minął go wśnieżnych
    ciemnościach. Najpierw lokomotywa. Widział, jak palacz pochyla się, by wrzucać wielkie szufle
    węgla przez otwarte drzwi paleniska. Maszynista nosił gogle. Światło padające z uchylonych
    drzwiczek pieca rozjaśniało jego twarz. Maszynista. Ten, który trzymał rękę na dławiku. Scripps
    myślał o tych anarchistach z Chicago, którzy podczas egzekucji mówili: „Choć dziś jeszcze nas
    dławicie, wciąż nic a nic, tylko coś tam, coś tam, z naszymi duszami”. Na cmentarzu Waldheim w
    Chicago, tam, gdzie zostali pochowani, tuż obok Forest Park Amusement Park, stał pomnik. Ojciec
    zabierał tam Scrippsa w niedziele. Pomnik i umieszczony na nim anioł były całe czarne. Syn często
    pytał ojca: -Tato, czemu, skoro przychodzimy w niedziele oglądać anarchistów, nie możemy
    jeździć na karuzeli? Odpowiedź nigdy go nie zadowalała. Był wtedy małym chłopcem w krótkich
    spodenkach. Ojciec zaś wielkim kompozytorem. Matka pochodziła z północnych Włoch. Ci
    północni Włosi to dziwni ludzie. Scripps stał koło torów. Długie, czarne wagony postukiwały obok.
    Wszystkie pulmanowskie. Rolety opuszczone. Światło przedostawało się przez wąskie szpary u
    dołu okien. Pociąg nie hałasował tak bardzo, jak ten jadący w przeciwną stronę - musiał wspinać
    sięna wzniesienie Boyne Falls. Jechał wolniej, niż te zgóry. Lecz wciąż zbyt szybko, by Scripps
    mógł się go uczepić. Myślał o tym, z jakim mistrzostwem czepiał się wozów z żywnością, kiedy
    był małym chłopcem wkrótkich spodenkach. Długi, ciemny wąż pulmanowskich wagonów minął
    Scrippsa stojącego obok torów. Kto podróżował wtych wagonach? Amerykanie, którzy gromadzą
    szmal przez sen? Czy były tam matki? Ojcowie? Kochanki lub kochankowie? A może pasażerowie
    byli Europejczykami? - zastanawiał się Scripps. Przedstawiciele znużonej cywilizacji wycieńczonej
    wojną? Minął go ostatni wagon - pociąg zaczął wspinać się na wzgórze. Scripps wpatrywał się w
    tylne czerwone światła znikające w ciemności, w której łagodnie wirowały płatki śniegu. Ptak
    zatrzepotał pod koszulą. Scripps ruszył stąpając po podkładach. Chciał dotrzeć do Chicago, o ile to
    możliwe, jeszcze tej nocy, by zacząć pracować od rana. Ptak znów zaczął się wiercić. Nie był już
    taki słaby. Scripps przytrzymał go ręką, by powstrzymać trzepotanie skrzydeł. Ptaszek uspokoił się.
    Scripps wyciągał nogi krocząc po torach. Nie musiał w końcu iść aż do Chicago.Były inne miejsca.
    Co by się stało, gdyby ten cholerny krytyk, Henry Mencken, ogłosił Chicago Stolicą
    Amerykańskiej Literatury? Było jeszcze Grand Rapids. W Grand Rapids mógłby pewnego dnia
    zająć się meblarstwem. W ten sposób dorabiano się fortun. Meble Grand Rapids były znane
    wszystkim młodym parom, rozmawiającym o urządzeniu domu. Zapamiętał reklamę, którą
    zobaczył w Chicago, kiedy był małym chłopcem. Pokazała mu ją matka, gdy chodzili boso, żebrząc
    od drzwi do drzwi. To było prawdopodobnie tam, gdzie teraz jest Loop. Matka uwielbiała światło
    elektrycznego neonu. -Zupełnie, jak San Miniato w mojej rodzinnej Florencji - mówiła Scrippsowi.
    - Przypatrz się dobrze tym literom, mój synu, bo pewnego dnia Orkiestra Symfoniczna Firenze
    wykona tu utwór twojej kompozycji. Scripps godzinami przyglądał się szyldowi, podczas gdy
    matka, owinięta w stary szal, spała w miejscu, które teraz prawdopodobnie nazywa się Blackstone
    Hotel. Neon wywarł na nim wielkie wrażenie. POZWÓL HARTMANOWI WYMOŚCIĆ TWOJE
    GNIAZDKO
    głosił napis. Mienił się wieloma kolorami. Wpierw czysta, oślepiająca biel - Scripps lubił ją
    najbardziej. Potem cudowna zieleń, a potem czerwień. Pewnego razu, gdy leżał wtulony w ciepło
    ciała matki i przyglądał się mrugającemu neonowi, przyszedł policjant. -Musicie się stąd wynosić -
    powiedział. O tak, na interesie z meblami można było zbić ciężkie pieniądze, gdyby wiedzieć, jak
    się do tego zabrać. On, Scripps, znał wszystkie sztuczki w tej grze. Zatrzyma się w Grand Rapids.
    Ptak zatrzepotał, tym razem radośnie. -Ach, jaką piękną, pozłacaną klatkę zbuduję dla ciebie, mój
    śliczny! - zawołał Scripps. Ptaszek dziobnął go poufale. Śnieg zaczął przysypywać torowisko.
    Scripps kroczył stawiając czoło burzy. Do jego uszu docierały niesione przez wiatr indiańskie
    okrzyki wojenne. Rozdział 4.
    Gdzie był Scripps? Wędrując nocą, w czasie śnieżycy, zgubił się. Wyruszył do Chicago po tej
    strasznej nocy, kiedy odkrył, że jego dom już dłużej nim nie będzie. Czemu odeszła Lucy? Co stało
    się z Lousy? On, Scripps, nie wiedział. Nie, żeby się tym przejmował. To wszystko zostało za nim.
    Nie miało teraz znaczenia. Stał po kolana w śniegu przed stacją kolejową. Wielkie litery na
    budynku głosiły: PETOSKEY
    Piętrzyły się tu jelenie przywiezione przez myśliwych z górnego półwyspu Michigan. Martwe i
    sztywne ciała zwierząt, na wpół przysypane śniegiem, leżały jedno na drugim na peronie. Czy to
    mogło być Petoskey? Jakiś człowiek był wewnątrz budynku, wystukiwał coś za okienkiem
    kasowym. Spojrzał na Scrippsa. Czy to mógł być telegrafista? Coś mu podpowiedziało, że tak.
    Scripps wyszedł ze śnieżnej kurzawy i zbliżył się do okienka. Siedzący z drugiej strony mężczyzna
    zawzięcie stukał kluczem telegrafu. -Czy pan jest telegrafistą? - spytał Scripps.
    -Tak, proszę pana. Jestem.
    -Jak to cudownie!
    Telegrafista zmierzył go podejrzliwym wzrokiem.Czego mógł chcieć od niego ten człowiek? -Czy
    to trudne zajęcie? - zagadnął Scripps. Chciał zapytać wprost, czy to Petoskey. Nie znał tej wielkiej
    północnej części Ameryki. Pragnął jednak być grzeczny. Urzędnik przyjrzał mu się z
    zaciekawieniem.
    -Jesteś wróżem?
    -Nie - odparł Scripps. - Nie wiem nawet, co znaczy „wróż”. -No cóż - powiedział telegrafista - Po
    co łazisz z tym ptakiem? -Ptakiem? - zdziwił się Scripps - Jakim ptakiem?
    -Tym, który wystaje zza twojej koszuli.
    Scripps był zdezorientowany. Co to za facet, ten telegrafista? Jacy ludzie wybierają ten fach? Czy
    są podobni do kompozytorów? Przypominają artystów? Pisarzy? Facetów, którzy robią reklamy w
    naszych ogólnokrajowych tygodnikach? A może przypominają Europejczyków, wykończonych i
    wyniszczonych wojną, mających najlepsze lata za sobą? Czy mógł opowiedzieć temu telegrafiście
    całą swoją historię? Czy ją zrozumie? -Ruszyłem do domu - zaczął - mijałem szkołę średnią w
    Mancelonie... -Znam dziewczynę w Mancelonie - przerwał mu urzędnik - może i ty ją znasz. Ethel
    Enright. Nie warto kontynuować. Powinien skrócić opowieść. Ograniczyć się do podstawowych
    faktów. Poza tym na chłostanym wiatrem peronie było upiornie zimno. Coś podpowiadało mu, że
    nie ma sensu dalej mówić. Spojrzał na stertę jeleni, sztywnych i zamarzniętych. Może i one
    kochały się kiedyś. Niektóre to byki. Byki miały rogi. Można je łatwo rozpoznać. Gorzej z kotami.
    We Francji kastrowano koty, nie trzebiono zaś koni. Francja była daleko. -Żona mnie porzuciła -
    stwierdził nagle Scripps.
    -Nie jestem ciekaw, czemu włóczysz się z tym cholernym ptakiem, który wystaje ci zza koszuli -
    odparł telegrafista. -Co to za miasto? - spytał Scripps. Ich chwilowa więź duchowa przepadła.
    Nigdy naprawdę nie zaistniała. Ale mogła. Teraz nie miało to sensu. Nie miało sensu starać się
    zatrzymać tego, co minęło. Tego, co uciekło. -Petoskey - odpowiedział telegrafista.
    -Dziękuję - Scripps odwrócił się i zanurzył wciche, opustoszałe północne miasto. Na szczęście miał
    w kieszeni czterysta pięćdziesiąt dolarów. Nim zaczął pijacką podróż ze swoją starą, sprzedał
    opowiadanie George’owi Horace’emu Lorimerowi. Czemu wogóle ją rozpoczął? I o co w tym
    wszystkim w ogóle chodziło? Naprzeciw niego szli ulicą dwaj Indianie. Spojrzeli na niego, lecz ich
    twarze nie zmieniły wyrazu. Pozostały niewzruszone. Weszli do zakładu fryzjerskiego
    McCarthy’ego. Rozdział 5.
    Scripps O’Neil stał niezdecydowany przed zakładem fryzjerskim. W środku golono mężczyzn.
    Innym strzyżono włosy. Jeszcze inni siedzieli pod ścianą na wysokich krzesłach i oczekiwali
    swojej kolejki. Podziwiali obrazki zawieszone na ścianie lub własne odbicia w długich lustrach.
    Czy on, Scripps, powinien wejść? Miał przecież czterysta pięćdziesiąt dolarów w kieszeni! Mógł
    iść, dokąd chciał. Ponownie rozejrzał się niezdecydowany. Zachęcająca perspektywa: towarzystwo
    mężczyzn, ciepłe pomieszczenie, białe kurtki fryzjerów, wykonujących zręczne cięcia nożyczkami
    lub prowadzących brzytwy po skosie przez pianę na twarzach mężczyzn. Ci fryzjerzy umieli
    posługiwać się narzędziami! A jednak to mu jakoś nie odpowiadało. Potrzebował czegoś innego.
    Był głodny. Poza tym należało zatroszczyć się o ptaka. Scripps O’Neil odwrócił się tyłem do
    zakładu fryzjerskiego i pomaszerował ulicą przez ciche, zmarznięte, północne miasto. Mijał po
    prawej płaczące brzozy, których nagie gałęzie ciężar śniegu przygniatał do ziemi. Usłyszał
    dzwoneczki sanek. To mogło być Boże Narodzenie. Może na południu małe dzieci ciskały petardy
    pokrzykując do siebie: „Prezent na Gwiazdkę! Prezent na Gwiazdkę!”. Ojciec Scrippsa pochodził z
    południa. Był żołnierzem w armii rebeliantów. Dawnymi laty, w czasie wojny secesyjnej. Sherman
    spalił ich dom podczas długiego marszu. -Wojna to piekło - rzekł Sherman. - Ale wie pani, jak to
    jest, pani O’Neil. Muszę to zrobić. I podłożył ogień pod stary dom z białymi kolumnami.
    -Ty tchórzu, gdyby tylko generał O’Neil był tutaj - powiedziała matka kulawą angielszczyzną - nie
    podpaliłbyś nigdy tego domu! Dym wzbijał się ponad starą siedzibą. Płomienie strzelały coraz
    wyżej. Białe kolumny znikały w gęstniejących kłębach. Scripps kurczowo trzymał się szorstkiego
    ubrania matki. Generał Sherman wsiadł z powrotem na konia i skłonił się nisko. -Pani O’Neil -
    powiedział, a matka Scrippsa zawsze utrzymywała, że miał łzy w oczach, choć był jedynie
    cholernym Jankesem. Ten człowiek miał serce, nawet jeśli nie słuchał jego głosu. - Pani O’Neil,
    gdyby był tu generał, moglibyśmy załatwić to jak mężczyzna z mężczyzną. No a tak, pszepani,
    wojna to wojna - muszę spalić ten dom. Skinął na jednego z żołnierzy i ten podbiegł ichlusnął naftą
    z wiadra w płomienie. Ogień wystrzelił w górę, wielki słup dymu wzbił się w nieruchome,
    wieczorne powietrze. -Ten dym, generale Sherman - odezwała się triumfalnie matka Scrippsa -
    ostrzeże przynajmniej inne lojalne córy Konfederacji, że pan nadciąga. Sherman ukłonił się.
    -To ryzyko, które musimy podjąć, pszepani...
    Spiął konia ostrogami i pogalopował przed siebie, długie siwe włosy powiewały na wietrze. Ani
    Scripps ani jego matka nigdy go już nie spotkali. To dziwne, że myślał o tym właśnie teraz.
    Podniósł wzrok. Przed sobą zobaczył szyld: U BROWNA. SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ
    Wejdzie tu i coś zje. Tego właśnie potrzebował. Wejdzie i coś zje. Ten napis: SPRÓBUJESZ, NIE
    POŻAŁUJESZ
    Ach, właściciele tych wielkich jadłodajni to naprawdę łebscy faceci. Wiedzieli, jak zdobyć
    klientów. Nie potrzebowali ogłoszeń w „Saturday Evening Post”. SPRÓBUJESZ, NIE
    POŻAŁUJESZ
    To było to. Wszedł do środka.
    Minąwszy drzwi jadłodajni Scripps O’Neil rozejrzał się dookoła. Długi kontuar. Zegar. Drzwi
    prowadzące do kuchni. Kilka stołów. Sterta pączków pod szklaną pokrywą. Na ścianie wisiał spis
    potraw, które można zjeść. Czy to jednak rzeczywiście U BROWNA? -Przepraszam - zwrócił się
    Scripps do podstarzałej kelnerki, która wyszła z kuchni przez wahadłowe drzwi - czy to jest
    naprawdę U BROWNA? -Tak, proszę pana - odrzekła kelnerka - Trzeba spróbować, aby nie
    pożałować. -Dziękuję - powiedział Scripps.Usadowił się przy szynkwasie. - Poproszę fasolkę dla
    siebie i drugą porcję dla mojego ptaka. Rozpiął koszulę i umieścił ptaka na kontuarze. Ten
    nastroszył piórka i otrząsnął się. Z zaciekawieniem dziobał butelkę keczupu.Podstarzała kelnerka
    wyciągnęła rękę i pogłaskała go. -Dzielny chłopczyk - zauważyła. - A przy okazji, co pan
    zamawiał, proszę pana? - spytała zlekkim zakłopotaniem. -Fasolę - odparł Scripps - dla ptaka i dla
    mnie.
    Kelnerka uchyliła małe okienko prowadzące do kuchni. Scripps dostrzegł rozgrzane, wypełnione
    parą pomieszczenie, wielkie garnki i kotły, a na ścianie mnóstwo lśniących puszek. -Mięso z
    pierdziawkami! - rzuciła rzeczowo kelnerka w otwarte okienko. - I raz dla ptaka! -Grzeje się! -
    dobiegł głos z kuchni.
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jaczytam.opx.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Oto smutna prawda: cierpienie uszlachetnia. Design by SZABLONY.maniak.pl.