Start
Erich von Daniken - Z powrotem do gwiazd, ebooki, Daniken von Erich
Erich von Daniken - Dzień w którym przybyli Bogowie, ebooki, Daniken von Erich
Estelle Maskame - Czy wspominałam, eBOOKi, seria DIMILY - Estelle Maskame
Eurodzihad - WOLSKI MARCIN, ebook txt, Ebooki w TXT
Eric Rogell sztuka wojny w uwodzeniu kobiet. mądrość mistrza sun tzu w służbie podrywu cała książka, ebooki
Etykieta w biznesie. Praktyczny poradnik savoir-vivre’u. Wydanie II rozszerzone - Adam Jarczyński, PDF, Ebooki
Eric A. Meyer css według erica meyera. kolejna odsłona full scan, ebooki
Eriq Neale microsoft small business server 2003. księga eksperta helion, ebooki
Evanescence - You (incomplete), Nuty inne, Evanescence
Erica.Spindler.-.Wyscig.ze.smiercia.(P2PNet.pl), !!!!!!! NOWE !!!!!!!!!(hasło=1234)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl

  • Erikson Steven - Mety Konca Smiechu, ebooki, E

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Steven Erikson
    Męty Końca
    Śmiechu
    2008
    Wydanie oryginalne
    Tytuł oryginału:
    Lees of Laughter’s End
    Data wydania:
    2007
    Wydanie polskie:
    Data wydania:
    2008
    Ilustracja na okładce:
    Irek Konior
    Opracowanie graficzne okładki:
    Jarosław Musiał
    Przełożył:
    Michał Jakuszewski
    Wydawca:
    Wydawnictwo MAG
    ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
    tel./fax (0-22) 8134743
    e-mail: kurz@mag.com.pl
    ISBN 978-83-7480-094-5
    Wydanie elektroniczne
    Trident eBooks
    Na zachód od Kradzieży Cieśnina Dziesięciny wychodzi na Pustkowia, szeroką połać
    oceanu, na którą zapuszczają się jedynie żądni przygód oraz lekkomyślni, niebezpieczne
    szlaki morskie ciągnące się aż po Czerwoną Drogę Końca Śmiechu i dalej, ku wyspom
    Seguleh oraz południowemu wybrzeżu Genabackis, gdzie kraina Lamatath oferuje niepewny
    azyl piratom, utracjuszom, rzadko się tam zapuszczającym kupcom oraz wszechobecnym
    statkom pielgrzymów Upadłego Boga.
    Tylko kapitan Sater i być może również jej pierwszy oficer, Cwany Roztropek, wiedzieli,
    co skłoniło wolny statek
    Słoneczny Lok
    do opuszczenia bezpiecznych wód Korelu i
    Kradzieży. Ciekawość zdolna popchnąć człowieka do snucia spekulacji na podobne tematy
    mogła pochwycić duszę z siłą fali odpływowej. Tak przynajmniej matka zawsze powtarzała
    Benie swym irytującym, ochrypłym szeptem, a Bena nie należała do tych, którzy zatykają
    uszy, gdy ktoś udziela im sensownych rad.
    Przynajmniej dopóty, dopóki matka nadal jej towarzyszyła, rzecz jasna. Jej brzmiący jak
    szum fal i świst wiatru głos nigdy nie cichł na długo. Bena znała jego ostrzegawcze gwizdki,
    cierpkie pohukiwania i drwiące jęki równie dobrze, jak muzykę własnego serca. Siwe włosy
    matki wciąż jeszcze tańczyły na wietrze, sięgając ku młodej, gładkiej i – jak mawiano daleko
    w dole – kuszącej twarzy dziewczyny, która jak zwykle przykucnęła na bocianim gnieździe,
    kierując spojrzenie młodzieńczych oczu na zachodnie Pustkowia. Pośród białych grzywaczy
    nie widziała ani jednego żagla, patrzyła jednak z uwagą, albowiem jej gorzkim obowiązkiem
    było ostrzeżenie załogi, że zbliżają się do złowrogich, ciemnych jak krew wód okolic Końca
    Śmiechu.
    Minął już pełen tydzień, odkąd opuścili maleńki, ciasny port Smętnej Laluni. Nocami
    Bena słyszała, jak marynarze pod pokładem rozmawiają szeptem o swych narastających
    obawach, skarżą się na ciągłe skrzypienie gwoździ w kojach i grodziach, na dziwne głosy
    słyszalne w ładowni i za mocnymi, dębowymi drzwiami skarbca, choć przecież wszyscy
    wiedzieli, że nie ma tam nic poza ekwipunkiem pani kapitan oraz zapasem rumu dla załogi, a
    Sater jest jedyną osobą, która ma dostęp do zębatego klucza otwierającego wielki, żelazny
    zamek. Z pewnością też w odpowiedzi na te wszystkie wydarzenia każdej nocy z chwilą
    nadejścia najczarniejszego dzwonu każdy marynarz utaczał do pucharu trzy krople cennego
    płynu ze skaleczonego kciuka.
    Czyżby w Smętnej Laluni na statek dostała się jakaś klątwa? Mael wiedział, że
    pasażerowie, których wzięli tam na pokład, nie mogli przynieść ze sobą nic dobrego.
    Szlachcic ze spiczastą bródką i zimnym, pustym spojrzeniem. Rzadko oglądany na pokładzie
    eunuch, jego towarzysz, a także ich lokaj, sam Niefartowny Mancy, który – jak się
    dowiedziała – zostawił za sobą więcej wraków niż Jeźdźcy Sztormu. Tak przynajmniej
    mówili marynarze.
    A kysz, przeklęci goście –
    mamrotała raz po raz matka Beny, gdy
    Słoneczny Lok
    zbaczał o
    rumb albo dwa z właściwego kursu. Bena kuliła się trwożnie, kiedy maszt się trząsł, pochylał
    i kołysał, a wiklinowy kosz bocianiego gniazda przechylał tak bardzo, że czasami,
    spoglądając w górę, widziała morskie fale.
    Wiatry są narowiste, droga córko, a ci goście, ach, tylko spójrz na tę wronę, która leci za
    nami, trzepocząc czarnymi skrzydłami, a przecież od stu pięćdziesięciu mil, gdy zostawiliśmy
    za sobą Kamyczki, nigdzie nie było nawet kawałka rafy. A mimo to ten pomiot demona wciąż
    leci za nami, czarny jak żałoba! Popatrz na tę wronę, kochanie, i nie pozwól, żeby zrobiła
    sobie gniazdo w twoim koszu!
    Bena jeszcze nigdy, od czasu gdy dzieliły ze sobą bocianie gniazdo, nie słyszała, by jej
    matka zawodziła tak długo. Wyciągnęła rękę i pogłaskała ją po siwych włosach. Na spalonym
    słońcem, pokrytym skorupą soli skalpie nad zapadniętymi ślepymi oczyma zostało tylko parę
    pasemek.
    Przytul mnie, dotrzymaj mi towarzystwa tej nocy, kochana córko, bo przed nami ciemne
    jak krew morza Końca Śmiechu, gdzie gwoździe wypowiedzą swe straszliwe słowa. Trzymaj
    się, słodkie dziecko, naszego maleńkiego domku wysoko nad pokładem. Wyssiemy do sucha
    ostatnie mewie jaja, będziemy się modliły, by deszcz przyniósł ulgę naszym gardłom, i oto
    zakrzykniesz z zachwytu, ujrzawszy, jak znowu puchnę i dojrzewam, kochanie. Przytul mnie
    mocno, dotrzymaj mi dziś towarzystwa!
    Wreszcie, daleko na zachodzie, Bena ujrzała to, co przepowiedziała jej matka. Krwawą
    żyłę. Koniec Śmiechu. Odchyliła mocno głowę i wydała z siebie przeszywający krzyk, by
    oznajmić tym na dole, że długo oczekiwana chwila wreszcie nadeszła. Potem zakrzyknęła
    jeszcze raz:
    Błagam, przyślijcie proszę na górę kolejne wiadro z jedzonkiem i porcję rumu,
    nim zapadnie noc!
    I wszyscy zginiecie – dodała w myśli.
    * * *
    Gdy bezsłowny, zwierzęcy wrzask siedzącej na bocianim gnieździe Beny Młodszej
    wreszcie wybrzmiał, pierwszy oficer Cwany Roztropek wgramolił się na pokład rufowy i
    stanął przed panią kapitan.
    – Dotarliśmy do ciemnej krwi tylko z jednodniowym opóźnieniem – oznajmił. – Przy tym
    wiaterku, który nam przeszkadzał po drodze, to całkiem niezły wynik.
    Kapitan Sater nie skomentowała tego ani słowem. Zaciskała dłonie na kole sterowym.
    – Te dhenrabi dalej za nami płyną – podjął po chwili Roztropek. – Ale one kierują się na
    Czerwoną Drogę, tak samo jak my. – Nadal nie otrzymał odpowiedzi. Podkradł się bliżej. –
    Myślisz, że wciąż nas ścigają? – zapytał cicho.
    – Roztropek, jeśli jeszcze raz mnie o to zapytasz, wytnę ci język – odparła z grymasem
    złości na twarzy.
    Wzdrygnął się, a potem pociągnął za brodę.
    – Przepraszam, kapitanie. No wiesz, to nerwy...
    – Zamknij się.
    – Tak jest.
    Pogrążył się w milczeniu. Miał nadzieję, że jest ono kojące, i po pewnym czasie doszedł
    do wniosku, że z pewnością tak właśnie jest. Gdy tylko poczuł się pewniej, nasunęła mu się
    myśl, że jakiś inny temat może okazać się łatwiejszy do przełknięcia.
    – Im prędzej pozbędziemy się Mancy’ego ze statku, tym lepiej. Pech siedzi mu na
    kolanach. Tak przynajmniej mówią majtkowie, którzy zaciągnęli się w Smętnej Laluni.
    Nawet na Szlakach Kobylańskich słyszałem o...
    – Daj mi nóż – rozkazała kapitan Sater.
    – Słucham?
    – Nie chcę, żeby mój pobrudził się krwią.
    – Przepraszam, kapitanie! Pomyślałem sobie...
    – Tak jest, pomyślałeś. Na tym właśnie polega problem. Jak zwykle.
    – Ale ta sprawa z Mancym...
    – Jest głupia i nie ma znaczenia. Zabroniłabym załodze o tym mówić, gdyby to mogło coś
    dać. Lepiej by było zaszyć wszystkim usta. – Ściszyła niebezpiecznie głos. – Nic nie wiemy o
    Szlakach Kobylańskich, Roztropek. Nigdy tam nie byliśmy. Nie dość ci, że w Smętnej Laluni
    wygadałeś, że przypływamy ze Stratemu? To całkiem, jakbyś naszczał na pieniek, żeby
    zostawić trop dla tych, którzy nas ścigają. A teraz posłuchaj mnie, Roztropek. Uważnie, bo
    nie mam zamiaru tego powtarzać. Równie dobrze mogli wynająć całą flotę kobylańskich
    piratów, a w takim przypadku ściga nas coś znacznie gorszego niż kilkadziesiąt samców
    dhenrabiego poszukujących partnerki. Jedno słówko o tym, że Kobylanie mogą nas
    poszukiwać, i będziemy mieli bunt. Jeśli usłyszę jeszcze kiedyś od ciebie coś w tym rodzaju,
    natychmiast poderżnę ci gardło. Czy mam powiedzieć to jaśniej?
    – Nie trzeba, kapitanie. Wyraziłaś to bardzo jasno. Nigdy nie byliśmy na Szlakach
    Kobylańskich...
    – Zgadza się.
    – Ale tych troje, którzy przypłynęli z nami, ciągle opowiada o tych szlakach i naszym
    rejsie po nich.
    – Nieprawda. Znam ich dobrze. Lepiej niż ciebie. Trzymają gęby na kłódkę. Jeśli
    wszystko się wydało, to z pewnością przez ciebie.
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jaczytam.opx.pl
  • 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Oto smutna prawda: cierpienie uszlachetnia. Design by SZABLONY.maniak.pl.